wtorek, 31 stycznia 2017

Dalsze kroki...

Ostatnio zapytałam was co dalej począć z blogiem. Sama także się na tym poważnie zastanowiłam i... Postanowiłam zawiesić blog. Równocześnie zakładając nowy z historią Sophie,o której wspomniałam w poprzednim poście.
Zapraszam, więc wszystkich zainteresowanych nową historią na jej prolog :
http://inna-historia-polskiej-angielki.blogspot.com/2017/01/prolog.html

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Zawieszam...? Zamykam...? Zmieniam...? Czyli co dalej z blogiem będzie...

Dobry wieczór, kochani czarodzieje! Jeżeli ktokolwiek jeszcze to czyta...
Niestety nie przynoszę wam długo wyczekiwanego rozdziału... Jest to bardziej post informacyjny, jeśli mogę tak to ująć... Ale może najpierw nakreślę Wam wszystko po kolei...
Końcem czerwca zeszłego roku (niemal pół roku temu... o zgrozo jak tan czas leci...) nie myślałam nawet, że nastanie AŻ taki przestój na blogu. Jak chyba wspomniałam w poście, tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego, w wakacje zostałam pozbawiona mojego narzędzia pracy - netbooka. Doczekałam się jego zwrotu mniej więcej w połowie września (brawo i już dwa miesiące poszły się paść...). Powrócił jednak do mnie z do zera wyczyszczoną pamięcią i z kompletnie innym edytorem tekstów (i przestaw się tu człowieku z Worda na Office'a). A ja, jak to ja nie robiąc kopi zapasowych dokumentów, ani nawet nie przerzucając tekstu na bloggera pozbyłam się prawie w całości napisanego jedenastego rozdziału... Jego późniejsze odtworzenie stało się dość uciążliwe, zwłaszcza z płatającym figle nowym edytorze i straszenie zamulającym komputerem. Tak, wiec pisanie odeszło trochę na boczny tor... Jednak na gwiazdę ostałam nowego laptopa i zapaliło się zielone światło dla upragnionego powrotu, ale... Czy zawsze musi być jakieś "ale"?... Zadałam sobie sprawę, że ja się wypaliłam, może nie całkiem do końca bo nadal, jednak nie mam już jasne wizji tej historii, fabuła w mojej głowie stała się strzępkowa.
Dlatego przychodzę z zapytaniem, co z robić z blogiem? Nie chcę się zmuszać do pisania czegoś, co nie będzie spełniało moich, ani Waszych oczekiwań. Nie mniej jednak nie ukrywam, że prowadzenie i bloga, i tworzenie tej historii sprawiało mi wiele radość. Nie raz zdołowana po całym dniu wieczorem czytałam komentarze pod rozdziałam i uśmiech sam cisnął mi się na usta. Nawet głupie proste słowa "Super rozdział!", czy "Czekam na więcej!" sprawiały, że czułam się mega szczęśliwa i skakałam jak nienormalna po pokoju...
Dlatego pragnę zapytać, czy całkowicie i nieodwracalnie zawiesić bloga?
Zamknąć go, chodzi mi tu bardziej o wygaszenie/usuniecie jego adresu internetowego?
A może całkowicie zmienić, przeistoczyć w coś nowego? Ja właśnie za tą opcją jestem najbardziej. Bo choć historia Lisy się wypaliła, tak w mojej szalonej głowie zrodził się pomysł na nową całkowicie inną opowieść o Sophii... Napiszę może co nie co o moim pomyśle i sami zdecydujecie. Historia dzieje się w czasach Huncwotów, a idealnie opisują ją jej tytuł oraz pod tytuł... Inna. Historia polskiej Angielki...
Decyzja w dużej mierze zależy od Was.
Mam nadzieję, że jaszcze ktoś to przeczyta...
Pozdrawiam Wasza,
julia dudzik

środa, 31 sierpnia 2016

Po raz kolejny przepraszam...

Dzisiaj jest ten dzień 31 sierpnia, kończą się wakacje, a ja nie dodałam ani jednego rozdziału... Po części to moje wielkie lenistwo, a po części brak narzędzia pracy. W połowie lipca zostałam pozbawiona mojego netbooka, na którym były zapisane wszystkie moje prace w tym nowy rozdział na bloga. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że po długo wyczekiwanym powrocie mój netbook nie będzie miał do zera wyczyszczonej pamięci... W każdym razie jak tylko do mnie wróci będę Was informować co ze stanem rozdziału...

niedziela, 12 czerwca 2016

Rozdział 10. Rozmowy i nowy przyjaciel... ?



Lisa pospiesznie przemierzała szkolne korytarze. Ślizgając się po posadzce, zmierzała w kierunku wieży astronomicznej. Sonia już na nią czekała.
Widząc przyjaciółkę Winter uśmiechnęła się promiennie. Lisa odpowiedział tym samym, po czym obie przytuliły się na powitanie.
- Cześć! O czym chciałaś porozmawiać? – zapytała Sonia.
Berry wzruszyła ramionami, mając nadzieję, iż osiągnęła zamierzony cel i gest ten wyglądał dostatecznie obojętnie.
- Nie można już zwyczajnie porozmawiać z przyjaciółką. Od rozpoczęcia roku jakoś się tak mijamy…
- Ale list…? – przerwała jej przyjaciółka.
- To był pretekst. Chciałam przeprosić, w dużej mierze to ja przyczyniłam się do tego, że tak się mijałyśmy… Przyjmiesz przeprosiny.
- Jasne – opowiedział bardzo szybko Sonia. – Ale nie zaprzeczę temu co przed chwilą powiedziałaś.
Obie dziewczyny uśmiechnęły się, chociaż każda z innego powodu. Lisę czekała jeszcze trudna rozmowa o jej znamieniu.
- A wracając do tych moich przeprosin… To… Muszę ci coś jeszcze powiedzieć… Ja… ja… ja..
- Wyksztusisz to z siebie, czy muszę ci pomóc – ponaglała przyjaciółkę Sonka.
- To nie takie proste. Ja nawet nie wiem od czego zacząć… - Lisa coraz bardziej się denerwowała.
- Proponuje od początku.
Berry wzięła głębszy wdech i otworzyła usta, ale natychmiast je zamknęła. Naprawdę nie wiedziała jak zacząć i jak sklecić jakieś sensowne zdanie, nie zaczynające się od „Yyy…”. Spróbowała ponownie licząc, że tym razem nie stchórzy.
- Wszystko zaczęło się jeszcze w zeszłym roku szkolnym… W mój pierwszy dzień nauki w Hogwarcie. W tedy pojawiła mi się na czole blizna w kształcie pięcioramiennej gwiazdy. Zaskoczona i zdezorientowana… Kto by nie był, gdyby na jego czole nagle pojawiła się blizna. Przecież to nie spotykane NAWET w czarodziejskim świecie. – Lisa odgarnęła grzywkę i ukazała znamię na potwierdzenie swoich słów. – Tej nocy kiedy razem z Ros dostałyśmy szlaban, chciałam iść do biblioteki, aby dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Obie dobrze wiem jak to się potoczyło… Wszystko się wyjaśniło, kiedy przypadkowo znalazłam w bibliotece jakąś książkę. Nie sądzę aby to był tylko czysty łut szczęścia… Ale nie ważne… Otworzyłam na przypadkowej stronie, na jakiejś przepowiedni czy coś… Jakoś tak: „Gdy na świat przyjdzie dziecię dziewczynka, pod konie miesiąca letniego naznaczy ją los znamieniem gwiazdy. Dorastać będzie w nie wiedzy swej mocy. Lecz gdy do szkoły, Hogwartu pójdzie znamię da o sobie znać. Będzie jej mówić co może czynić. Pokazywać co czynią inni. Co stanie się w przyszłości i co stało się w przeszłości.” Na początku nie do końca ją rozumiałam, ale teraz już wiem, że dotyczy ona mnie.
- Skąd ta pewność? – zapytała Sonia
- Urodziłam się pod koniec lipca, a lipiec jest miesiącem letnim. Początkowo myślałam, że ta „nie wiedza mocy” to to, że nie wiedziałam, że jestem czarownicą dopóki nie dostałam listu, a moja blizna pojawiła się zaraz po przybyciu do Hogwartu. Chociaż równie dobrze może to znaczyć, że nie miała pojęcie o samym istnieniu blizny i o jej „właściwościach”.
- Właściwościach?
- Ostanie wersy z tej księgi, wynika z nich, że mogę widzieć przeszłość, przyszłość i to co się dziej obecnie, gdzieś indziej…
- Poważnie się zastanawiam, czy się mam na ciebie obrazić… - przerwała swoją wypowiedź Sonia, a Lisa posłała jej pytające spojrzenie. – No wiesz, przez prawie cały zeszły rok szkolny miałaś wgląd w naszą przyszłość… Mogłaś się wcześniej tym ze mną podzieli i na przykład powiedzieć co Snape wymyśli na tych swoich trudnych kartkówkach…
- Niestety to tak nie działa - Berry uśmiechnęła się w stronę przyjaciółki. – Jeszcze nie opanowałam wizji. Pojawiają się tylko w snach i nie umiem rozpoznać czego dotyczą. Czy przeszłości, czy przyszłości, czy teraźniejszości.
- Co nie zmienia faktu, że mogłaś to wcześniej powiedzieć. Przecież jesteśmy przyjaciółkami – powiedział z lekkim wyrzutem Winter.
- Masz racje.
- Skrywasz jeszcze jakieś sekrety, o których nie wiem. – spytała dość retorycznie, ale jej przyjaciółka wzięła to dość na poważnie.
- W sumie... To mam jeszcze jeden dość dla mnie ważny, ale nie mogę ci powiedzieć. Dotyczy to, także innej osoby i obiecałam komuś, że nikomu powiem.
- Zakochałaś się?! – zapiszczała Sonia.
- Co? NIE!
I dalej prowadziły już luźną rozmowę na nieznaczące tematy. Lisie ulżyło, kiedy wreszcie ujawniła tajemnice blizny przyjaciółce. Cieszyło ją to, że Sonia łatwo pogodziła się z jej sekretem, to było wręczy zadziwiające.
Obydwie przyjaciółki do wieży Gryffindoru wróciły dość późno po godzinie ciszy nocnej. Po drodze nawet rozchichotane umykały wąskimi, mało im znanymi korytarzykami przed Filch’em. Kiedy obie jeszcze świeżymi wypiekami na twarzach przekroczyły próg przejścia do Pokoju Wspólnego, poczuły na sobie czyjeś spojrzenie.
Lisa ujrzała Neville’a siedzącego na jednym z foteli „czytającego”. Widać było, że książka była tylko kiepskim alibi, bo trzymał ją na domiar złego do góry nogami. Pożegnała się z Sonią mówiąc, że ma jeszcze coś do załatwienia z Longbottomem. No co ona posłała jej znaczące spojrzenia, za co oberwała szturchańcem w ramie. Po czym Winter zniknęła za drzwiami do sypialni dziewczyn. A kasztanowłosa przysiadła się na fotelu obok kolegi.
- Czekałeś na mnie? – wypaliła prosto z mostu Lisa.
- Yyy… Tak. Skąd wiedziałaś, tak bardzo widać? – odpowiedział Neville lekko się zmieszawszy
- Trochę… Czytasz książkę do góry nogami. Mogę zapytać po co czekałeś?
- Chciałem zapytać, jak ci poszło szukanie pamiętnika? – chłopak zrobił się czerwony na twarzy.
- Kiepsko. Hogwart jest ogromny. Jeśli gdzieś się zawieruszył, to wielki potrwa zanim go znajdę. Chociaż coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że ktoś go sobie bezpowrotnie „pożyczył”.
- Jutro pomogę ci szukać. Może się znajdzie.
- Dzięki. Ale teraz idę spać, padma z nóg. Dobranoc. – pożegnała się Lisa i ruszyła do sypialni.
W pokoju Sonia już smacznie spała, Berry wzięła szybki prysznic, przebrała się w piżamę i w skoczyła do swojego łóżka. Ale zasypiając usłyszała jeszcze dziwny dźwięk.
Był to głos, głos, który zmroził krew w żyłach, głos zapierający dech w piersiach, głos lodowato jadowity.
- Chodź… chodź do mnie... rozszarpię cię... rozerwę cię na strzępy... zabiję...
Ale do połowy już przesiąknięta sennością uznała to, za początek sennego koszmaru.
Następnego dnia tak jak obiecał Neville pomagał w poszukiwaniach, chociaż nawet pracując we dwoje nie za wiele  zyskali. Przynajmniej miała z kim pogadać, z chłopakiem rozmawiało się całkiem dobrze.
Następnie wieczorem, tak jak dzień wcześniej udała się pod wieżę Astronomiczną, by spotkać się z Rosalie. Lisa bardziej obawiała się rozmowy z Ros, nadal pamiętała to uczucie niewidzialnego muru między nią, a jej przyjaciółką.
Nie niedługo pojawiła się Ros. Obie przywitały się uściskiem.
- Hej! To o czym chciałaś tak pilnie porozmawiać? – zapytała Ros.
- No wiesz… Mam tajną misję zapoznania się z taktyką Ślizgonów na mecz. Może mi pomożesz. – lekko zażartowała Lisa, aby rozluźnić nieco atmosferę.
Ślizgonka leciutko się uśmiechnęła i odparła:
- Informacje kosztują. Pomogę tylko w tedy jak zdradzisz tajne plany Wooda.
W tym momencie dziewczynki wybuchły niekontrolowanym śmiechem i przez dłuższą chwilę nie mogły doprowadzić się do porządku. Pierwsza odezwała się Lisa nadal szarpana lekką czkawką*.
- Już widzę jak Wood i Flint nam na to pozwolą. Prędzej by nas z drużyn powywalali.
- A teraz przyznawaj się o czym tak naprawdę chciałaś porozmawiać, bo raczej nie o spisku domowej drużyny Quidditcha Gryfonów, co? – wróciła do tematu Rosalie.
- Racja nie o tym… Ale nie wiem od czego zacząć… Kiedyś w bibliotece natrafiłam się na pewną książkę, w której przeczytałam dość ciekawą… Przepowiednie… „Gdy na świat przyjdzie dziecię dziewczynka, pod konie miesiąca letniego naznaczy ją los znamieniem gwiazdy. Dorastać będzie w nie wiedzy swej mocy. Lecz gdy do szkoły, Hogwartu pójdzie znamię da o sobie znać. Będzie jej mówić co może czynić. Pokazywać co czynią inni. Co stanie się w przyszłości i co stało się w przeszłości.”… I może to głupie, ale myślę, że dotyczy ona mnie.
- Czemu? Przecież nie masz żadnej blizny w…
Ros przerwała w pół zadnia, ponieważ Lisa podniosła grzywkę do góry, a jej oczom ukazała się blizna w kształcie gwiazdy.
- Ale i tak nie mamy pewności, że to prawda. W tej książce mógł być stek bzdur włącznie z tą przepowiednią – podsumowała logicznie Dale.
- Urodziłam się pod koniec lipca, a to miesiąc letni. Początkowo uważałam, że ta „nie wiedza mocy” to fakt, że nie wiedziałam, że jestem czarownicą dopóki nie dostałam listu. A moja blizna pojawiła się zaraz po przybyciu tutaj. Ale równie dobrze może to znaczyć, że nie miała pojęcie o samym istnieniu blizny i o jej niezwykłych „właściwościach”. Jeśli wierzyć tej księdze to z ostatnich wersów, wynika, że mogę widzieć przeszłość, przyszłość i to co się dziej obecnie, gdzieś indziej…
- Nadal nie wierzę… Dlaczego wcześniej nie powiedziałaś. Na pewno razem byśmy coś wymyśliły… Nie wiem, na przykład jak kontrolować te wizje.
- Ja…Ty… Jesteś bardziej wyrozumiała niż myślałam… Nie obrazisz się na mnie…? Nie zezłościsz…?
- To i tak nie miałoby sensu. Jesteśmy przyjaciółkami. Przyjaciele wybaczają – bardzo mądrze podsumowała Ros.
Lisa przytuliła się do Dale. Miała dużo racji i cieszyła się, że ma takie przyjaciółki jak Rosalie i Sonia, które będą ją wspierały.
Później rozmawiały o wszystkim i o niczym – głównie obgadując Lockharta. Kiedy się rozstały Gryfonka wróciła do swojej wieży. Zapadła w dość nie spokojny sen.
Po raz kolejny widziała węża oraz postać, które pojawiły się w wakacyjnych koszmarach. Tym razem jednak osoba stojąca obok wielkiego gara była odwrócona placami, przy czym trudno było wywnioskować, czy jest to ten sam chłopak jakiego widziała wcześniej. Nagle postać odwróciła…
W tym monecie Lisa zerwała się z łóżka. Ciężko oddychając…


--------------
 * Zawsze kiedy dużo, albo długo się śmieje dostaje czkawki (taka cecha dla Lisy ode mnie) ;)

Przepraszam, że tak długo mnie nie było. Ale szkoła, oceny, zakończenie roku... Istne urwanie głowy. 
UWAGA!!!
Rozdział nie został jeszcze zbetowany, więc bardzo przepraszam za wszystkie błędy (mam nadzieje, że moja beta mi to wybaczy).

sobota, 23 kwietnia 2016

Rozdział 9. Drużyna Quidditcha

     Przez następne dni Lisa była niezwykle rozkojarzona. Na lekcjach błądziła myślami nie mogąc się na niczym skupić. A wszystko to było spowodowane piątkowym naborem do drużyny Quidditcha.
     W końcu nadszedł ten piątek, kiedy to po wszystkich zajęciach Lisa pognała do wieży Gryffindoru. Bardzo się denerwowała; pragnęła być w drużynie od kiedy po raz pierwszy dosiadła miotły Wooda. Od wakacji zrobiła sobie chyba za duże nadzieje.
     Na domiar złego nie mogła nigdzie znaleźć swojego pamiętnika. Przeszukała już wcześniej swój pokój i szafkę nocną - gdzie go nie znalazła - a teraz przetrząsała szkolną torbę w nadziei, że może zawieruszył się on między podręcznikami. Ale zamiast na pamiętnik natrafiła na trzy zapieczętowanie koperty z listami. Zobaczywszy je niemal uderzyła się otwartą dłonią w czoło. Przesyłki te siedziały w jej torbie przez niespełna tydzień, a ona nawet nie sprawdziła jeszcze od kogo są.
     Dziewczyna wzięła pierwszy list. Nie musiała nawet sprawdzać kto był jego nadawcą, bo doskonale znała ten charakter pisma. Szybko zaczęła czytać:
Kochana Liso!
     Od naszego ostatniego spotkania niewiele się zmieniło. Nadal nie ma dowodów, że za tym wszystkim stoi Malfoy. Przeszukanie nic nie dało, ktoś musiał go uprzedzić i przezornie pozbył się z domu wszystkich podejrzanych przedmiotów. Jestem tego pewna.
     Siedzę w domu, nie mogąc nigdzie dalej się ruszyć. Jednym słowem - jestem uziemiona. Za to niedługo ja i Adams będziemy mogli wrócić do pracy. Przeszukanie nic nie dało, więc w Ministerstwie nie widzą większych przeszkód dla naszego powrotu. Jest jeden plus. Nie siedzę w domu ciągle sama. Martin często wpada, to sam to z Orianą. Najwyraźniej i jemu jest ciężko usiedzieć w domu. Często pyta o ciebie.
     A jak tam w szkole? Poznałaś już nowego nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią? Jakie pierwsze wrażenie?
     Ps. Czytałam w Proroku o tym latającym aucie. Mam nadzieję, że nie wpakowałaś się w żadne kłopoty i nie leciałaś tym samochodem!
Mia
     Po przeczytaniu listu Lisa się uśmiechnęła. To była cała Mia, którą znała - nie umiała długo wysiedzieć w domu, w jednym miejscu. Odłożyła list na nocną szafkę i sięgnęła po następną kopertę. Zdążyła naderwać już kawałek papieru, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Odruchowo włożyła obydwie koperty oraz list do otwartej szuflady szafki i szybko ją zasunęła. Nie była to na pewno żadna z jej współlokatorek. Pukanie rozległo się ponownie; gość najwyraźniej zaczynał się niecierpliwić. Dziewczyna podeszła do drzwi i je otwarła.
     W progu stanęła Angelina Jonson, ścigająca w drużynie Gyffindoru.
     „Kogo może tutaj szukać?” – przemknęło Lisie przez myśl.
- Lisa Berry? – spytała, a w odpowiedzi uzyskała tylko potwierdzające kiwniecie głową. – Bliźniacy twierdzą, że ponoć nieźle latasz na miotle i startujesz na miejsce Alicji Spinnet. I ten… Ja chciałam… No… Nabór do drużyny zaczyna się wpół do piątej. Powodzenia.
     Po tych słowach zeszła schodami do pokoju wspólnego. Lekko zdziwiona Lisa zamknęła z powrotem drzwi i przezornie zerknęła na wiszący na ścianie zegar. Czas zaskakująco szybko leciał, ponieważ było już za pięć czwarta.
     Po niecałych dwudziestu minutach była już gotowa. Zamiast szkolnej szaty miała na sobie jasne dżinsy i ciemny podkoszulek. Poza tym przewiązała się w pasie ciemną bluzą z napisem „The Beatels”.
     Wziąwszy swoją miotłę, wyszła z sypialni i skierowała się prosto na boisko do Quidditcha. Dotarła tam jako jedna z ostatnich, na miejscu byli już obecni członkowie drużyny i kilkoro kandydatów. Ostatecznie oprócz Lisy starowało jeszcze osiem osób: trzy z szóstego roku, dwie z piątego oraz trzeciego i jedna z czwartego. Zapowiadała się niezła konkurencja.
- Mam nadzieję, że każdy ma własną miotłę – zaczął Wood, a zebrani posłali mu szczery uśmiech rozbawienia. – Widzę, że humory sprzyjają… Przejdźmy, więc do sedna. Sprawdzać będziemy najpierw waszą zwinność, a potem celność rzutów… Kto chce zacząć?
     Lisa poczuła tylko jak szereg napiera nią i wypycha na przód, co wyglądało jakby chciała być pierwszym ochotnikiem.
- Lisa lecisz pierwsza… Na mój znak, podlatujesz w górę. Resztę wyjaśnią ci już Katie i Angelina – powiedział Oliver i wzbił się w powietrze, a kiedy dotarł do obręczy, machnął ręką umowny znak startu.
     Lisa wzleciała szybko w powietrze. Katie oraz Angelina już krążyły nad boiskiem, czekając na nią.
- Więc co mam robić? – zapytała Berry.
- Na początek test zwinności i koordynacji. – oznajmiła Katie.
     I sekundę później koło prawego ucha kasztanowłosej śmignął tłuczek. Tyle wystarczyło, aby zrozumiała, że test zwinności polega na niezderzeniu się z nalatującymi tłuczkami, które na dodatek nakierowują bliźniacy. Długo jednak rozmyślać nie mogła, bo już z lewej nadlatywała z szwungiem kolejna przeszkoda, a żeby nie stanąć na jej drodze, dziewczyna musiała szybko zanurkować w dół. Po czym zrobić ostry skręt w prawo, by ponownie nie oberwać. Podobne akrobacje miały miejsce przez następne trzy minuty, podczas, których udało jej się nawet raz dość przypadkowo wykonać beczę.
     Kiedy czas wyznaczony na pierwszy z testów minął, Angelina wyjaśniła zasady drugiego. Nie były one dość skomplikowane, zdaniem Lisy, gdyż polegało na oddaniu pięciu celnych rzutów. Ale poznając już trudność wcześniejszego testu mogła się spodziewać wszystkiego.
     Ten test jednak okazał się być bajecznie prosty, jeśli można tak powiedzieć, bo Wood bronił bardzo dobrze. Aby wykonać choć jeden dobry rzut kasztanowłosa musiała użyć sposobu. Jak najszybciej starała przypomnieć sobie jak najczęściej Oliver bronił podczas meczu i już wiedziała. Kapitan Gryfonów lubił być blisko lewego słupka pozostawiając częściowo wolnym prawy. Aż dziwne, że nikt z drużyn przeciwnych jeszcze tego nie zauważył.
     Podążając za swoimi spostrzeżeniami wypróbowała swoją nowo powstałą taktykę, która okazała się być niezawodną.
     Kiedy po skończonych testach wylądowała na boisku czuła się niezmiernie zadowolona. Nawet jak nie dostanie się do drużyny to zostanie dobrze zapamiętana.
     Następnym ochotnikom szło różnie: jedni wypadali gorzej od Lisy inni zaś prezentowali wysoki poziom, chociaż chłopak z piątego roku podczas sprawdzianu sprawności oberwał tłuczkiem, a dziewczynie z czwartego wyślizgnął się kafel kiedy oddawała rzut.
     Po sprawdzeniu i przetestowaniu wszystkich startujących oraz naradzie drużyny, ogłoszono wyniki. Lisie serce zaczęło bić ze trzy razy mocniej.
- Zadecydowaliśmy, że nowym ścigającym lub ścigającą zostaje… Lisa Berry!
     Kasztanowłosa nie wierzyła własnym uszom. Właśnie została przyjęta do drużyny Quidditcha! W fali radości wyściskała po kolei Oliviera, Angelinę, Katie, Harry’ego, Fred oraz George’a.
W całkowitej euforii powróciła do zamku. Zrezygnowała jednak z hucznego świętowania w pokoju wspólnym, czym rozczarowała bliźniaków. Dobrą nowinę oznajmiła tylko kilku osobom. Nie miała teraz do tego głowy.
     Będąc już w wieży Gryffindoru przypomniała sobie o dwóch nieprzeczytanych jeszcze listach. Bardzo szybko zaszyła się w sypialni. Aby nie wzbudzać jakiś zbędnych podejrzeń współlokatorek udała niezmiennie zmęczoną i oparłszy swoją Zmiataczkę o szafkę nocną, wyjęła z szuflady listy, które przysłoniła pierwszym lepszym podręcznikiem. W sumie mogła sobie darować to wszystko i po prostu normalnie wyciągnąć koperty, gdyby nie była w jednym pokoju z Lavender. Nigdy za nią nie przepadała, a Brown wykorzystywała dosłownie wszystko przeciwko niej.
     Lisa usadowiła się po turecku na łóżku zasłoniętym czerwonymi kotarami. Otworzyła pierwszy z listów. Brzmiał on następująco:
Droga Liso!
     Piszę, ponieważ odkryłem coś bardzo ważnego związanego z Tobą i po części z Mią. Nie jest to jednak tematem na list. Za duże szanse, że informacje wpadną w niepowołane ręce (ryzyko zawodowe).
     Trzymaj się dobrze w Hogwarcie. Pamiętaj, póki Dumbledore jest dyrektorem w szkole jesteś bezpieczniejsza niż w Ministerstwie Magii. Listy przesyłaj szkolnymi sowami. Twoja Śnieżka jest zbyt charakterystyczna.
     Proszę o dyskrecję. Mia nie może się dowiedzieć, że ze sobą korenspondujemy. Mam nadzieję otrzymać odpowiedź.
Martin Adams
Ps. Ja i Oriana oczekujemy, że przyjmiesz zaproszenie.
Cóż, list sam w sam sobie był dość zwyczajny, ale po jego przeczytaniu Lisę wręcz paliła ciekawość, jakież to może być niezwykłe odkrycie. Teraz otworzyła drugą kopertę, z której wyjęła, ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu, zaproszenie. Ozdobnym złotym atramentem było napisane:
W dniu 19 grudnia 1992 roku z nadejściem godziny 14.00
Oriana Ilczuk i Martin Adams
rozpoczną razem nową drogę życia.
Na tę uroczystość mają zaszczyt zaprosić
Sz. P. Lisę Berry
Po ceremonii zapraszamy na przyjęcie weselne.
Narzeczeni
Oriana Ilczuk
 Marin Adams
     Kasztanowłosa była całkowicie zaskoczona i zdezorientowana. Zaproszenie na ślub! Przecież ledwo znała Martina, a do tego jeszcze jego wcześniejszy listy... Skoro chce jej przekazać coś ważnego to w sumie czemu nie mają się spotkać na weselu?
     Jej rozmyślania nie trwały jednak długo, bo nabór do drużyny bądź co bądź do był dość męczący i wyczerpujący. Oczy same się jej zamknęły i zapadła w głęboki sen.
     Wcześnie rano została jednak obudzona przez Angelinę.
- Co się stało? –zapytała Lisa dość nieprzytomnym tonem.
- Trening się stał. Wood ubzdurał sobie jakiś nowy plany szkoleniowy. Mi też się to nie uśmiecha. No wstawaj, za piętnaście minut mamy się stawić gotowi na dole.
     Leniwie zwlekła się z łóżka i dygocąc z zimna skierowała się do łazienki. Tam lekko przemyła twarz wodą aby się rozbudzić, po czym założyła na siebie czyste dżinsy oraz sweter i zarzuciła płaszcz. Zeszła do pokoju wspólnego ze swoją Zmiataczką Siódemką na ramieniu. Przy dziurze za portretem udało jej się dogonić Harry’ego i już mieli wychodzić, kiedy usłyszeli za sobą stukot kroków. G się odwrócili, zobaczyli Colina Creeveya schodzącego po spiralnych schodkach. Na szyi dyndał mu aparat fotograficzny, a w ręku ściskał świstek papieru.
- Usłyszałem, jak ktoś na schodach wypowiedział twoje imię, Harry! Zobacz, co tutaj mam! Wywołałem to i chciałem ci pokazać...
     Harry spojrzał zdumiony, a Lisa jeszcze bardziej, na kartkę którą Colin podetknął im pod nos. Było to zdjęcie.
     Czarno-biały Lockhart ciągnął z całej siły rękę, w której Harry rozpoznał swoje własne ramię. Na szczęście jego ruchoma fotograficzna podobizna stawiała dzielny opór i nie dała się wciągnąć w pole widzenia. Lockhart dał za wygraną i oparł się, dysząc ciężko, o białą krawędź fotografii.
- Wow, Harry nie wiedziałam – kasztanowłosa ledwo powstrzymała śmiech, choć wiedziała, że jej kuzynowi raczej do niego daleko.
- Podpiszesz mi? - zapytał błagalnie Colin.
- Colin, to nie najlepsza pora… - Lisa stanęła po stronie Pottera, ale ten wszedł jej w pół słowa.
- Nie - odpowiedział Harry, rozglądając się nerwowo po pokoju. - Wybacz mi, Colin, ale bardzo się z Lisą, spieszę... rozumiesz, trening quidditcha.
     I Harry przelazł przez dziurę za portretem, a Lisa za nim.
- Uau! Zaczekajcie na mnie! Jeszcze nigdy nie widziałem gry w quidditcha! - krzyknął uradowany Colin i również przelazł przez dziurę.
- To będzie naprawdę nudne - powiedział szybko Harry, ale Colin był tak podniecony, że absolutnie się tym nie przejął.
- Zostałeś najmłodszym reprezentantem domu w ciągu ostatnich stu lat, prawda, Harry? Powiedz! - trajkotał Colin, biegnąc u jego boku. - Musisz być naprawdę dobry. Ja jeszcze nigdy nie latałem. Czy to trudne? To twoja miotła? Jest najlepsza ze wszystkich, prawda?
     Colin trajkotał jakby go ktoś nakręcił, a Harry nie wyglądał na zbytnio uradowanego jego obecnością. Lisa postanowiła odpowiadać za kuzyna w miarę możliwości na zadawane pytania.
- Wciąż nie mogę się połapać w zasadach quidditcha - paplał Colin. - Czy to prawda, że są cztery piłki? A dwie z nich latają naokoło, starając się zwalić zawodników z mioteł?
- Tak – opowiedziała dziewczyna. - Nazywają się tłuczki. W każdej drużynie jest dwóch pałkarzy, którzy mają pałki i odbijają atakujące tłuczki. Trochę podobnie jak pałkarze w baseballu. Naszymi pałkarzami są Fred i George Weasleyowie.
- A po co są pozostałe piłki? - zapytał Colin, potykając się i spadając z kilku schodków, bo przez cały czas wpatrywał się z otwartymi ustami w Harry’ego.
- No więc... kaflem... to ta duża czerwona piłka... zdobywa się punkty. W każdej drużynie jest trzech ścigających, którzy podają sobie kafla i starają się przerzucić go przez pętlę na szczycie słupka... Są trzy takie słupki na końcu boiska.
- A czwarta?...
- To złoty znicz... bardzo mała, bardzo szybka i bardzo trudna do złapania. Ją właśnie musi złapać szukający, bo gra toczy się, dopóki tego nie zrobi. A drużyna, której szukający złapie znicza, dostaje dodatkowe sto pięćdziesiąt punktów.
- I ty Harry jesteś szukającym Gryfonów, prawda? - zapytał Colin, okropnie przejęty.
- Tak - odpowiedział tym razem Harry.
- A ty? – po raz pierwszy odkąd rozmawiali skierował pytanie bezpośrednio do Lisy
- Ja jestem ścigającą. I, zapomniałam, jest jeszcze obrońca, który pilnuje tych słupków. To naprawdę wszystko, Colin.
     Opuścili już zamek i szli przez mokrą od rosy łąkę. Ale Colin nie przestawał zasypywać innymi pytaniami przez całą drogę, na które na zmianę odpowiadali to Harry, to Lisa. Pozbyli się go dopiero przed drzwiami szatni.
- Pójdę sobie znaleźć najlepsze miejsce, Harry! Do zobaczenia Lisa! - pisnął Colin i pobiegł w kierunku trybun.
     Reszta drużyny Gryfonów była już w szatni. Jedyną osobą, która wyglądała na w pełni obudzoną był Wood. Fred i George stali z zapuchniętymi oczami i potarganymi włosami, a naprzeciw nich ziewały okropnie dwie pozostałe ścigające, Katie Bell i Angelina Johnson.
- No, jesteście nareszcie, co was zatrzymało? - zapytał Wood rześkim tonem. – I czemu, Lisa, nie masz na sobie szaty sportowej?
- Bo ja… - Lisa lekko poczerwieniała na twarzy. – Ja nie mam. Przepraszam myślałam wczoraj, że jeszcze będę miała czas do pierwszego treningu i…
- Wystarczy. Po skończonym treningu poszukasz z dziewczynami czegoś dla siebie. A teraz… Zanim wejdziemy na boisko, chcę z wami chwilę pogadać, bo przez całe lato pracowałem nad nowym programem szkoleniowym, który oznacza naprawdę duże zmiany...
     Wskazał na tablicę z wielkim wykresem boiska do quidditcha, na którym aż roiło się od różnokolorowych linii, strzałek i krzyżyków. Wyjął różdżkę i stuknął nią w tablicę, a strzałki zaczęły wić się po wykresie jak gąsienice. Po wyjaśnieniu pierwszego okazało się że jest kolejny i jeszcze kolejny.
     Finalnie Lisa była bardziej zajęta powstrzymywaniem swojego burczącego żołądka niż słuchaniem wykładu. Jak w wszyscy zgromadzeni z wyjątkiem Wooda.
- To by było na tyle - powiedział w końcu dziarskim tonem. - Wszystko jasne? Są jakieś pytania?
- Ja mam pytanie - odezwał się George, również wyrwany z drzemki. - Dlaczego nie powiedziałeś nam tego wszystkiego wczoraj, kiedy nie spaliśmy?
     Wood nie był zachwycony tym pytaniem.
- Posłuchajcie mnie, parszywe lenie - powiedział, obrzucając ich płomiennym spojrzeniem. - Powinniśmy zdobyć puchar w zeszłym roku. Byliśmy najlepszą drużyną. Niestety, na skutek okoliczności, na które nie mieliśmy wpływu...
     Wzrok Wood jak i innych nieświadomie przeniósł się na Harry’ego, który z miną winnego pochylił głowę w przód. Kapitan przerwał na chwilę swoją wypowiedz,  aby się opanować. Ta ostatnia porażka wciąż go dręczyła.
- Więc w tym roku będziemy trenować do upadłego, tak jak jeszcze nigdy nie trenowaliśmy... No dobra, idziemy przełożyć teorię na praktykę! - krzyknął, chwytając swoją miotłę i wychodząc z szatni. Drużyna powlekła się za nim, wciąż ziewając.
     Tak długo byli w szatni, że słońce zdążyło już wznieść się nad horyzont, ale strzępy mgły jeszcze unosiły się nad stadionem. Ron i Hermiona siedzieli na pustych trybunach.
- Jeszcze nie skończyliście? - zawołał Ron z niedowierzaniem.
- Nawet nie zaczęliśmy! - odpowiedział Harry. - Wood uczył nas nowej taktyki.
     Lisa dosiadła swojej miotły. Odbiła się od ziemi i wystrzeliła w górę. Chłodne powietrze, które uderzyło ją w twarz, rozbudziło dziewczynę o wiele skuteczniej niż wcześniej chłodna woda, i sto razy lepiej niż przemowy Wooda. Pomknęła nad stadionem z pełną szybkością, próbując ścigać Freda, George’a i Harry’ego.
- Co tak dziwnie klika? - zapytał Fred, kiedy w czwórkę spotkali się w rogu boiska.
     Lisa rozejrzała się po trybunach, a jej wzrok spoczął w tym samym miejscu co Harry’ego. W najwyższym rzędzie siedział Colin z podniesionym aparatem, robiąc zdjęcie za zdjęciem. Klikanie migawki odbijało się echem po pustym stadionie.
- Harry, popatrz w moją stronę! - krzyknął przenikliwym głosem.
- Kto to jest? - zapytał Fred.
- Colin Creevey – odparła Lisa znacząco spoglądając na Pottera.
- Co się dzieje? - zapytał Wood, podlatując do nich i marszcząc czoło. - Dlaczego ten pierwszoroczniak robi zdjęcia? Nie podoba mi się to. Może to szpieg Ślizgonów, który chce poznać naszą nową taktykę?
- Spokojnie. On jest z Gryffindoru. - odpowiedziała szybko Lisa.
- A Ślizgoni wcale nie muszą mieć szpiega - dodał George.
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Bo sami tutaj są - odrzekł George, wskazując ręką. Na boisko wkraczała grupa postaci w zielonych szatach, każda z miotłą w garści.
- No nie, to chyba jakiś głupi dowcip! - krzyknął Wood. - Przecież to ja zamówiłem boisko na dzisiaj! Zaraz to wyjaśnimy!
     Poszybował ku ziemi, ze złości lądując nieco zbyt gwałtownie. Lisa z Harrym, Fredem i George’m wylądowali obok niego.
- Flint! To nasz czas treningu! Dostaliśmy specjalne pozwolenie! Zjeżdżajcie stąd! - krzyknął Wood w stronę Ślizogonów,
- Tu jest dużo miejsca, Wood. Pomieścimy się – powiedział szyderczo Marcus Flint.
     Angelina i Katie także wylądowały. W drużynie Ślizgonów ponoć nie było dziewczyn, chociaż Lisie między tymi olbrzymami mignęła kasztanowa dziewczęca głowa. Czyżby Rosalie?
- Ale to ja wynająłem boisko! Zamówiłem je! - wrzasnął Wood opryskując Flinta kropelkami śliny.
- Tak? A ja mam tutaj specjalne pisemko, podpisane przez profesora Snape'a. Proszę:
Ja, profesor S. Snape, udzielam Ślizgonom pozwolenia na trenowanie w dniu dzisiejszym na boisku quidditcha, ze względu na konieczność przećwiczenia ich nowego szukającego.
- Macie nowego szukającego? Kogo? - spytał Oliver zdumiony.
     Z tłumu Ślizgonów wyszedł nie kto inny, tylko Draco Malfoy. Stanął wyniośle przed innymi zawodnikami. A za nim, teraz Lisa była w stu procentach pewna, stała Ros.
- Jesteś synem Lucjusza Malfoya? - spytał jeden z rudych bliźniaków, Fred.
- To śmieszne, że wspomniałeś akurat o ojcu Malfoya – powiedział szybko Flint, a pozostali członkowie drużyny Ślizgonów uśmiechnęli się szyderczo. - Zobacz, jak wspaniałomyślnie wyposażył naszą drużynę.
     Cała drużyna wyciągnęła przed siebie swoje miotły, na których złotymi literami było napisane Nimbus Dwa Tysiące Jeden. Były one bardzo piękne i niewątpliwie szybkie.
- Najnowszy model – Flint udawał, że strzepuje pyłek ze swojej miotły. - Wypuścili go w ubiegłym miesiącu. Podobno przewyższa Nimbusa Dwa Tysiące pod wieloma względami. A jeśli chodzi o stare Zmiataczki – tu spojrzał na rudzielców i Lisę - to przy nim nadają się tylko do zamiatania boiska.
     Lisa spiekła raka z powodu wytknięcia jej, że posiada taką, a nie inną miotłę oraz zamurowało ją z wrażenia. Te miotły naprawdę były niesamowite i nikomu do głowy nie przychodziła godna i kąśliwa odpowiedz.
- O, popatrzcie - mruknął Flint. - Jakaś inwazja, czy co?
     Ku nim zmierzali właśnie Ron i Hermiona.
- Co się stało? - spytał Ron Harry’ego. - Dlaczego nie ćwiczycie? I co on tutaj robi? - wskazał na Malfoya stojącego obok Rosalie*.
- Jestem nowym szukającym Ślizgonów, Weasley - oświadczył dumnie i wyniośle Malfoy. - Wszyscy zachwycają się miotłami, które mój ojciec kupił dla całej drużyny. Niezłe, co? - powiedział ironicznie. - Może sypniecie złotem i kupicie sobie takie same? W każdym razie tych Zmiataczek już dawno powinniście się pozbyć. Myślę, że jakieś muzeum chętnie by je przyjęło. –
Ślizgoni ryknęli śmiechem.
- Ale przynajmniej żaden członek drużyny Gryfonów nie musiał się do niej wkupywać – powiedziała nagle Hermiona - Każdy po prostu miał talent.
     Malfoya na chwilę przytkało i lekko zblednął.
- Nikt cię nie pytał o zdanie, ty nędzna szlamo - warknął.
     Lisa nie wiedziała co to słowo znaczy, jednak domyśliła się, że jest to coś bardzo obraźliwego, bo Fred i George prawie rzucili się na Malfoya, którego zasłonił Flint. Katie wrzasnęła: „Jak śmiesz!”, a Ron wyciągając różdżkę wycedził przez zęby: „Zapłacisz mi za to, Malfoy!” i zręcznie wymierzył nią w twarz Malfoya.
     Mocno huknęło, a echo potoczyło się po stadionie. Z końca różdżki Rona wystrzelił strumień zielonego ognia. Jednak zamiast w Malfoya trafił on we właściciela różdżki.
- Ron! Ron! Nic ci się nie stało? - zapiszczała cienko przerażona Hermiona.
     Chłopak otworzył usta, ale nie udało mu się wykrztusić ani jednego słowa. Zamiast tego beknął potężnie i z ust wypadło mu na kilkanaście tłustych i obślizgłych ślimaków.
     Ślizgoni wybuchli niepohamowanym śmiechem. Gryfoni natomiast zgromadzili się wokół Rona, który wciąż wymiotował wielkimi mięczakami. Każdy brzydził się go dotknąć.
- Zaprowadźmy go lepiej do Hagrida, to najbliżej - powiedział Harry do Hermiony, która kiwnęła i oboje podnieśli Rona na nogi, ciągnąc go za ręce.
- Pomogę wam. – zaproponował Lisa.
- Nie trzeba poradzimy sobie, ale dzięki – odparł Harry z Hermioną i z wymiotującym Ronem ruszyli w stronę domu gajowego.
     Lisa po raz pierwszy poczuła się całkowicie wykluczona, pozostawiona sama sobie. Rosalie trzymała się z Malfoyem, Harry z Ronem oraz Hermioną, a Sonią ciężko było porozmawiać sam na sam. Teraz dopiero odkryła jaką niewidzialną barierę zbudowała pomiędzy sobą, a innymi, jak się od nich oddaliła, zajmując się swoimi problemami i kłopotami. Wszystkiemu winna była ona.
     Wróciła do zamku. Zdążyła się jeszcze załapać na późniejsze śniadanie. Korytarze pustoszały, bo większość uczniów wyszła na błonia rozkoszować się ostatnim ciepłem i jesiennym słońcem.
     Lisa skierowała się do wieży Gryffindoru. Za cel obrała sobie najpierw poprawienie relacji z Sonią. Ostatnio mało ze sobą rozmawiały. Od teraz zero tajemnic, Rosalie i Sonia powinny się dowiedzieć o bliźnie. O Bractwie już niekoniecznie. Ten temat jakoś zgrabnie ominie.
     Jednak najpierw musi ułożyć jakiś sensowny plan rozmowy, bo nie może to przecież wyglądać tak: „Hej Sonia! Wiesz co? Ukryłam przed tobą, że mam magiczne znamię i posiadam niezwykły dar, a na dodatek ściga mnie jeszcze tajnia organizacja, Bractwo Cienia, składająca się z śmiercożerców! ”- to brzmi jak początek kiepskiego żartu.
     - „Bardzo potrzebny będzie mi pamiętnik. Tylko akurat teraz musiał się gdzieś zawieruszyć. Po prostu świetnie, to się nazywa mieć szczęście.” – pomyślała wchodząc do Pokoju Wspólnego.
     Rozejrzała się jeszcze raz po pomieszczeniu, wczoraj też to zrobiła, ale mogła coś przypadkiem przeoczyć. Dopiero teraz zauważyła Neville’a siedzącego w jednym z foteli i pochłoniętego czytaniem jakieś książki.
- Cześć! – przywitała się pochodząc do chłopaka – Myślałam, że wszyscy korzystają z pięknej pogody na błoniach. Mogę wiedzieć co czytasz?
- Hej! Jasne – i pokazał jej okładkę tomu na której złotymi literami był wygrawerowany tytuł „Magiczne Zioła Azji Mniejszej”**. –  Bardzo ciekawa. A ty nie jesteś na treningu?
- Byłam. Ale pojawili się Ślizgoni i nasz trening spełzł na niecałym okrążeniu boiska. A tak w ogóle skąd wiesz, że jestem w drużynie?
- Wood oznajmił to wszystkim Gryfonom. Opowiadał jak dobrze grasz i…
- I…?
- Podobno dałaś nie zły popis.
- Yyy… No… ciężko mi coś powiedzieć… po prostu dałam z siebie wszystko – dukała Lisa. Nie przepadała za zbytnim zainteresowaniem swoją osobą. Czuła się wtedy nieswojo. – A… ten… Nie widziałeś tu może takiego zeszytu, oprawionego w skórę?
- Nie – odparł po chwili namysłu Neville. – To było coś ważnego? Może pomogę szukać?
- Tak… Nie… znaczy tak… - poplątała się w własnej wypowiedzi dziewczynka. – Poradzę sobie. Ten zeszyt to mój pamiętnik. Zawieruszył się gdzieś.
- Jak go gdzieś zobaczę to od razu ci powiem.
- Dzięki.
     I Lisa ruszyła do sypialni. Znalazła kawałek pergaminu i po kilku próbach zwięźle napisała:
Spotkajmy się dzisiaj o 20. Koło wieży astronomicznej. Mam ci coś ważnego do powiedzenia.
Lisa
     Podobną wiadomość napisała, także do Ros tylko na datę spotkania wyznaczyła niedzielę, godzinę 20. Resztę soboty, nie licząc przerwy na obiad oraz kolacji, spędziła na szukaniu pamiętnika, tym razem po wszystkich klasach lekcyjnych. Dopiero w pół do ósmej skierowała się w stronę wieży astronomicznej.
~~~~
* Takie drobne wyjaśnienie Rosalie jest w drużynie Ślizgonów i gra na pozycji ścigającej, a dostała się do niej dzięki Malfoy'owi  (więcej - klik)
** Nazwa książki została przeze mnie wymyślona, a inspiracją była koreańska drama "Cesarzowa Ki", którą bardzo polubiłam.

Przepraszam za tak długą nieobecość. Nie mam usprawiedliwienia. Mam nadzieję, że choć trochę ten rozdział się spodobała.

piątek, 19 lutego 2016

Rozdział 8. Pierwszy dzień szkoły z chochlikami kornwalijskimi

     Starsi uczniowie omijali, wpadali, bądź potrącali zaskoczoną Lisię, aby wsiąść do bryczek i odjechać. Jakby nie zauważali dziwnych stworzeń, które ciągnęły pojazdy.
- Lisa, wsia-aa-dasz? – usłyszała odrobinę jąkający się znajomy głos, należący do Neville'a Longbottoma.
- Tak, czemu nie… – odpowiedziała.
     Miała niby w planach poszukać Sonii i jechać z nią, ale kto wie, czy już nie odjechała, a takto straciłaby tylko czas. Wsiadła więc do bryczki. W środku oprócz Neville’a, byli jeszcze Dean Thomas, Seamus Finnigan oraz jakieś dwie Puchonki. O ile się nie myliła to były Hanna Abbott i Susan Bones, ale obie były tak przejęte rozmową, że nie zwróciły uwagi na nowo przybyłą.
Zajęła jedyne wolne miejsce obok uczennic z Hufflepuffu, tuż naprzeciwko chłopców. Nie widziała ich przez dwa miesiące, a już wydawało jej się, że każdy z nich urósł co najmniej o cal. Po chwili bryczka powoli ruszyła.
- I jak podobają wam się bryczki? – zaczęła nieśmiało Lisa, mając nadzieję, że któryś z nich wspomni, choć słowem, o dziwnych stworzeniach przypominających konie.
- Są niezłe – zaczął Finnigan. – Ciekaw jestem jak one się tak same poruszają. Myślicie, że to jakieś zaklęcie?
- Może… - przytaknął Dean, a Neville tylko dość nerwowo kiwnął głową.
     Kasztanowłosa była pewna, że i on widział te dziwne stwory. Miała wielką ochotę zapytać Longbottoma o to, co zobaczył, ale widziała, że nie może tego zrobić od zaraz. Do końca podróży dziewczyna nie odezwała się już ani słowem.
     Klekocząc i kołysząc, bryczki poruszały się w konwoju w górę drogi. Przejechali pomiędzy wysokimi kamiennymi słupami zwieńczonymi skrzydlatymi dzikami po obu stronach wrót prowadzących na szkolne ziemie. Zamek Hogwart, ukochany przez Lisę, ukazał się już bliżej: wysokie, masywne, strzeliste wieżyczki na tle ciemnego nieba, tu i tam w górze pobłyskiwały ogniście okna.
     Bryczki szczęknęły, zatrzymując się blisko kamiennych stopni wiodących do dębowych frontowych drzwi i Lisa jako pierwsza opuścił bryczkę. Dołączyła do tłumu spieszącego się po kamiennych stopniach do zamku. Sala Wejściowa wypełniona była płonącymi pochodniami i rozbrzmiewała echem kroków uczniów idących po kamiennej posadzce w kierunku podwójnych drzwi po prawej, prowadzących do Wielkiej Sali, w której odbywała się uczta z okazji rozpoczęcia roku szkolnego. Stały tu cztery długie stoły domów w Wielkiej Sali pod jarzącym się miliardami gwiazd sufitem. Świece unosiły się w powietrzu wzdłuż stołów, oświetlając rozsiane po sali srebrzyste duchy i twarze uczniów rozmawiających gorliwie, wymieniających wakacyjne nowinki, wykrzykujących pozdrowienia do przyjaciół z innych domów, oglądających nawzajem swoje nowe fryzury i szaty.
     Lisa zajęła miejsce w bliżej początku, niż końca stołu Gryffindoru. Dosiedli się do niej bliźniacy, a potem jeszcze Sonia, Hermiona i Neville. Nieopodal zasiadała, także Lawender Brown, chyba jedyna Gryfonka, której Lisa szczerze nie znosiła, nie lubiła i ledwo tolerowała.
     Tłum wchodzących uczniów się przerzedził. Ostatni zajmowali miejsca przy stołach swoich domów. Kasztanowowłosa dokładnie rozejrzała się po stole Gryfonów, Harry’ego z Ronem nigdzie nie było.
     Nagle do głowy wpadła jej najgorsza z możliwych myśli… „Co jeżeli Bractwo ich porwało?” Serce zaczęło jej walić jak oszalałe. Zrobiło jej się bardzo gorąco i słabo. Miał ochotę krzyczeć, ale głos uwiązł jej w gardle.
     Naokoło rozległy się oklaski, Tiara skończyła właśnie swoją coroczną pieśń. Lisa była tak pogrążona w swoich bezpodstawnych przypuszczeniach, że nawet nie zwróciła uwagi jak profesor McGongall wprowadziła pierwszaków.
     Teraz starsza nauczycielka wyciągnęła listę i odczytała pierwsze nazwiska. Uczniowie kolejno zaczęli wychodzić z szeregu, siadać na krześle i odchodzić do odpowiedniego stołu. Mimo najszczerszych chęci, Berry nie udawało się skupić na ceremonii przydziału. Powiodła, więc wzrokiem po nauczycielach i ze z dziwieniem zauważyła, że brakuje profesora Snape’a.
     Kiedy ostatnią wyczytano Ginny, a magiczny kapelusz przydzielił ją do Gryffindoru, profesor McGonagall odniosła tiarę. Dyrektor wygłosił szybkie i jak zwykle dość dziwne przemówienie, a przed wygłodniałymi uczniami pojawiły się stos przeróżnych potraw.
     Lisa ledwo skosztowała zupy krem z brokułów, kiedy do Wielkiej Sali wkroczył Severus Snape i podszedł do stołu nauczycielskiego. Raptem nauczyciel przekroczył próg, a już towarzyszyły mu podniecone szepty uczniów. Dziewczyna jednak nie przyłączyła się do konspiracyjnych pomruków, tylko z uwagą śledziła wzrokiem opiekuna Slytherinu, który z wyraźnym zadowoleniem przekazywał jakąś wiadomość do profesor McGonagall.
     Lisa nieraz już widziała opiekunkę Gryffindoru rozgniewaną, ale albo zapomniała, jak bardzo mogą zwęzić się jej usta, albo jeszcze nie widziała jej naprawdę rozwścieczonej. Wstała od stołu i wyszła razem z profesorem Snape’em. Nie minęły jednak dwie minuty, a wyszedł też profesor Dumbledore, który najwyraźniej usłyszał całą rozmowę dwojga nauczycieli.
     Teraz nie tylko uczniowie, ale i pozostali nauczyciele zaczęli szeptem między sobą dyskusję, co mogło się takiego wydarzyć. I chyba tylko Lisa była wśród tych nielicznych, którzy nie plotkowali z sąsiadem bądź sąsiadką. Siedziała, dość nie przytomnie patrząc na ścianę przed sobą i sącząc ospale krem z brokułów. Była pochłonięta swoimi myślami. Jeżeli to co usłyszała było prawdą – czyli Ron z Harrym przylecieli do szkoły samochodem i rozbili się o bijącą wierzbę, to mieli ogromne szczęście, że nie połamali karków. Ale oznaczałoby także, iż popadła w straszną paranoję, myśląc o Bractwie.
     Nieświadoma zjadła cały talerz kremu i grzebała jeszcze chwilę łyżką po pustym naczyniu, kiedy do Wielkiej Sali powrócił profesor Dumbledore razem ze Snape’em, który miał niezbyt zadowoloną minię, a niedługo potem wróciła i profesor McGonagall.
     Uczta trwała w najlepsze. Na stoły zawitały najróżniejsze desery. Lisa zjadła spory kawałek kremówki i popiła go sokiem dyniowym. Poczęstowałaby się pewnie, większą ilością słodkości, ale nie miała jakoś ochoty.
     Po skończonym posiłku wszyscy uczniowie mieli się udać ze swoim prefektem do dormitoriów. Plotka o Potterze i Wesaley’u roznosiła się z prędkością iskry wywołującej pożar w suchym lesie. Nikt o niczym innym nie mówił.
     Wchodząc przez dziurę w portrecie Grubej Damy Lisa już układała słowa, którymi uraczy Harry’ego, kiedy tylko wróci. Dla ogólnego zdziwienia dziewczyny, prawie nikt nie poszedł się położyć, wszyscy czekali…
     Kasztanowłosa oparła się plecami o ścianę niedaleko drzwi do dormitoriów chłopców i czekała razem z innymi, ale z zupełnie innego powodu. Niedługo trwało czekanie. Dziura w ścianie otworzyła się i wyłoniły się z niej czarna oraz ruda czupryna i burza brązowych włosów Hermiony. Tłum od razu porwał chłopców, każdy chciała poklepać lub uściskać nowo przybyłych.Zewsząd rozbrzmiewały pochwały i jęki zachwytu. Zaraz jednak Ron przerwał całe zamieszanie, zanim zrobił to Percy i powiedział:
— Idziemy na górę… jesteśmy trochę zmęczeni — powiedział i obaj z Harrym zaczęli się przepychać do drzwi po drugiej stronie pokoju wspólnego, za którymi były spiralne schody do dormitoriów.
— Dobranoc! — zawołał Harry do Hermiony, która miała nachmurzoną twarz.
     Lisa, jeszcze zanim tłum się rozstąpił, wślizgnęła się niespostrzeżona na schody. Wspięła się kilkanaście stopni wyżej i oparła o kamienną ścianę. Za niedługo też na klatce schodowej pojawili się Ron i Harry, na widok dziewczyny wydali się zdziwieni.
- Harry, możemy chwilę porozmawiać… W cztery oczy? – Potter spojrzał na rudowłosego; ten tylko kiwną nieznacznie głową i zniknął za zakrętem schodów.
- Coś się stało? – spytał Harry.
- I ty się jeszcze pytasz czy coś się stało… Harry ty chyba nie zadajesz sobie sprawy co MOGŁO się stać! I nawet nie chodzi mi o to, że obaj z Ronem zostalibyście wyrzuceni ze szkoły! Przecież mogliście połamać sobie karki… A bijąca wierzba mogła was zabić…
- Ale nic się nie stało. Możesz się uspokoić – odparł z dezaprobatą, że kolejna osoba prawi mu dziś kazanie.
- Jestem spokojna… - dodała już lekko rozzłoszczona Lisa. – Nie pomyślałeś, co mogli poczuć państwo Weasley, kiedy zobaczyli, że nie ma samochodu… Albo jak ja się o ciebie martwiłam… Ja nie… Ja – zacięła się na chwilę. – Ja nie mogę stracić i ciebie – dodała bardzo cicho mając, nadzieję, że Harry tego nie dosłyszał.
     Zeszła kilka stopni w dół i wyszła. Skierowała się do dormitorium dziewcząt, odnalazła drzwi opatrzone tabliczką „Drugi rok”, pchnęła je i już była w sypialni. Było tam pięć łóżek, każde z czterema kolumnami i zasłonami z czerwonego aksamitu. Kufry już przyniesiono i ustawiono w nogach łóżek.
     Lisa szybko przebrała się w piżamę i wskoczyła do łóżka. Zasunęła czerwone zasłony, co z rzadkością czyniła zeszłego roku. Usiadła po turecku, zakryła twarz rękami i poczuła jak pierwsze łzy spływają po jej policzkach. Nie były one spowodowane smutkiem, czy złością, a tym bardziej szczęściem. To były łzy bezradności.
     Ostanie pół roku wniosło do jej życia tyle zmian. Począwszy od dowiedzenia się o swoich wizjach, których musi nauczyć się choć dostatecznie kontrolować, liczne tajemnice skrywane przez Mię, a skończywszy na Bractwie oraz Zgromadzeniu.
     Otarła dłonią resztkę pozostałych łez i uspokoiła nierówny oddech.
- Są rzeczy ważne i ważniejsze, muszę to wszystko ustawić w odpowiedniej kolejności. I wziąć się w garść – pomyślała.
     Wstała nagle z łóżka, wyszła poza kotary podeszła do kufra i wyjęła z niego oprawione zdjęcie rodziców. Zdziwiła się nawet, że wcześniej tego nie zrobiła. Wzięła fotografie i z powrotem wróciła, za „bezpieczny” krąg czerwonych kotar. Płożyła głowę na poduszce, a tuż obok, zdjęcie. W takiej pozycji zasnęła.
     Obudził ją rano dopiero czerwony blask bijący od zasłon, które oświetlały promienie wschodzącego słońca. Dziewczyna przeciągnęła się kilkukrotnie, raz ziewnęła i wstała z posłania. Dość szybko i sprawnie przebrała się w szkolne szaty oraz związała włosy w koński ogon.
     Do torby spakowała pamiętniki i tomiszcze „Wakacji z wiedźmami”, po czym wszyła z sypialni.
W Wielkiej Sali było już kila osób. Większość uczniów jeszcze spała, choć nie było bardzo wcześnie. Lisa zajęła miejsce, przy stole Gryffindoru. Nałożyła sobie porcję owsianki, którą zjadła w miarę szybko, więc miała jeszcze trochę czasu na doczytanie książki jaką wzięła ze sobą.
Kończyła czytać ostatni rozdział kiedy w sali zjawili się Ron i Harry.
- Dzień dobry – przywitali ją oraz Hermionę.
     Lisa przywitała ich z mniejszym entuzjazmem, ale dało się jeszcze wyczuć odrobinę wesołości. Czego nie dało się powiedzieć o powitaniu Hermiony, w którym wyczuwało się lekki chłód; najwidoczniej nie pochwalała sposobu, w jaki chłopcy przybyli do szkoły. Za to Neville powitał ich z zachwytem.
- Zaraz będzie poczta… mam nadzieję, że babcia przyśle mi parę rzeczy, których zapomniałem zabrać – powiedział Neville.
     Ledwo Lisa doczytała akapit książki, kiedy rozległ się donośny szum nad głowami i ze sto sów i puchaczy wpadło do sali, bombardując rozgaworzony tłum listami i paczuszkami. Spora, niezgrabna paczka spadła na głowę Neville’a, a w chwilę później coś dużego i szarego wylądowało w misce Hermiony, opryskując ich mlekiem i pierzem.
- Errol! — krzyknął Ron, wyciągając mokrego ptaka za nogi.
     Errol osunął się na grzbiet, nóżkami do góry; stracił przytomność, ale wciąż trzymał w dziobie wilgotną czerwoną kopertę. Lisa jednak długo nie wpatrywała się w przesyłkę Weasleya gdyż przed nią wylądował dwa ptaki. Puszczyk, który miał przyczepione do nóżki dwa listy oraz płomykówka z tylko jednym listem.
     Dziewczyna odwiązała wszystkie trzy listy i już miała otworzyć jeden z nich, kiedy rozległ się donośny krzyk.
- … PO TYM, JAK UKRADŁEŚ SAMOCHÓD, WCALE BYM SIĘ NIE DZIWIŁA, GDYBY CIĘ WYRZUCONO ZE SZKOŁY, POCZEKAJ, AŻ SIĘ DO CIEBIE DOBIORĘ, NIE SĄDZĘ, ŻEBYŚ W OGÓLE POMYŚLAŁ, CO TWÓJ OJCIEC I JA PRZEŻYLIŚMY, KIEDY ZOBACZYLIŚMY, ŻE GO NIE MA…
     To były wrzaski pani Weasley, ze sto razy głośniejsze niż normalnie. Talerze i łyżki na stole zagrzechotały, ogłuszające echo parę razy odbiło jej słowa od kamiennych ścian. Wszyscy zaczęli się rozglądać za źródłem tego przeraźliwego ryku. Ron zapadł się w krześle tak głęboko, że widać było tylko jego purpurowe czoło.
- … DOSTALIŚMY WCZORAJ LIST OD DUMBLEDORE’A, MYŚLAŁAM, ŻE TWÓJ OJCIEC UMRZE ZE WSTYDU, CO Z CIEBIE WYROSŁO, TY I HARRY MOGLIŚCIE POŁAMAĆ SOBIE KARKI…
     Harry lekko zadrżał na dźwięk swojego imienia.
- … WSTRĘTNE I OBURZAJĄCE, TWOJEGO OJCA CZEKA DOCHODZENIE W PRACY, TO WYŁĄCZNIE TWOJA WINA I JEŚLI JESZCZE RAZ ZROBISZ COŚ NIE TAK, WRÓCISZ DO DOMU I KONIEC ZE SZKOŁĄ.
     Zapadła głucha cisza. Czerwona koperta, która wypadła Ronowi z ręki, wybuchła płomieniem i spaliła się na popiół. Harry i Ron siedzieli oniemiali, jakby przewaliła się nad nimi wielka fala. Rozległo się kilka śmiechów i stopniowo rozbrzmiał zwykły śniadaniowy gwar.
     Hermiona i Lisa niemal równocześnie zamknęły książki, które czytały. Kasztanowłosa już chciała to jakoś skomentować, ale ugryzła się w język. Jednak Hermiona nie miała podobnych oporów i powiedziała:
- No cóż, Ron, nie wiem, czego się spodziewałeś, ale sam…
- Tylko mi nie mów, że sobie na to zasłużyłem — warknął Ron.
     Przy stole Gryfonów już pojawiła się profesor McGonagall, rozdając plany zajęć. Lisa wzięła swój i zobaczył, że po śniadaniu czekają ją dwie godziny zielarstwa razem z Puchonami.
     Kasztanowłosa opuściła, więc zamek, przeszła między grządkami, z warzywami i skierowała się do cieplarni, gdzie hodowano magiczne zioła. Po drodze dokładniej zagłębiła się w odczytywaniu planu. Dzisiaj przed obiadem miała mieć jeszcze transmutację, a później obronę przed czarną magią. Na sam zaś spodzie pergaminu, były zapisane starannym pismem kilka zdań ogłoszenia:
W najbliższy piątek odbędzie się nabór do domowej drużyny Quidditcha. Zapraszamy wszystkich chętnych.
     Kiedy zbliżyła się do cieplarni, zobaczyła resztę klasy czekającą na zewnątrz na profesor Sprout. Zaledwie dołączyła do wszystkich, w oddali pojawiła się nauczycielka, krocząc ku nim przez łąkę w towarzystwie Gilderoya Lockharta. Niosła naręcze bandaży.
     Profesor Sprout była niską, przysadzistą czarownicą w połatanej tiarze na rozwianych włosach; jej szata była zwykle powalana ziemią, a na widok jej paznokci nie jedna dama dostałaby palpitacji. Natomiast Gilderoy Lockhart miał na sobie nieskazitelną turkusową szatę, a jego złote włosy jaśniały z daleka pod nienagannie osadzoną turkusową tiara ze złotym obramowaniem.
- Witajcie, drodzy studenci! — zawołał Lockhart, obrzucając ich promiennym spojrzeniem. — Właśnie pokazywałem profesor Sprout, jak zająć się ranami biednej wierzby bijącej! Nie chcę, oczywiście, abyście pomyśleli, że na zioło-lecznictwie znam się lepiej od niej! Tak się po prostu zdarzyło, że podczas moich podróży spotkałem kilka tych egzotycznych drzew...
- Dzisiaj cieplarnia numer trzy, moi kochani! — oznajmiła profesor Sprout, która sprawiała wrażenie trochę niezadowolonej.
     Rozległ się szmer zaciekawienia. Do tej pory pracowali tylko w cieplarni numer jeden, a wiedzieli, że w trzeciej jest o wiele więcej ciekawych i niebezpiecznych roślin. Profesor Sprout wyjęła zza pasa wielki klucz i otworzyła drzwi. Lisę wręcz uderzyła silna woń wilgotnej ziemi i nawozu zmieszaną z ciężkim zapachem jakichś olbrzymich kwiatów wielkości parasoli zwieszających się z sufitu od której zakręciło jej się w głowie. Nigdy nie przepadała za zapachem magicznych roślin. Weszła do środka. Przy długim stole zajęła miejsce między Sonią, a Neville’em.
     Lekcja zaczęła się, kiedy Harry, którego Lockhart poprosił na słowo, dołączył do reszty grupy.
Po przemowie profesor Sprout, w czasie, której Hermiona zdobyła, aż dwadzieścia punktów dla Gryffindoru, zabrali się za rozsadzanie mandragor. Każdy z uczniów założył nauszniki, ponieważ krzyk dorosłej rośliny mógł zabić, a wrzask młodej sadzonki sprawia, że na kilkanaście godzin można stracić przytomność.
     W wykonaniu profesor Sprout rozsadzanie wyglądało na dziecinnie proste, ale wcale takie nie było. Mandragory nie chciały wyjść z ziemi, a jak już zostały wyciągnięte, nie chciały do niej z powrotem wejść. Skręcały się, wierzgały, wymachiwały małymi rączkami i zgrzytały zębami; wciśnięcie jednej do doniczki zajęło Lisie kilka minut.
     Pod koniec lekcji Lisa, tak jak wszyscy, była zlana potem i umazana ziemią, a pleców nie mogła wyprostować. Kasztanowłosa wróciła do zamku, żeby się szybko obmyć i popędziła na transmutację.
     Zajęcia z profesor McGonagall zaliczały się do ulubionych lekcji Lisy, ale zawsze były ciężką harówką. Jednak tym razem okazały się szczególnie trudne. Wszystko, czego się nauczyła w ubiegłym roku, przez lato niemal wyparowało jej z głowy. Miała zamienić żuka w guzik i udało jej się to prawie po dwudziestu pięciu minutach. Znalazła się jednak w nielicznym gronie osób, którym się to w ogóle powiodło.
     Największe problemy miał jednak Ron, który poobklejał swoją różdżkę pożyczoną od kogoś czarodziejską taśmą, ale niewiele to dało. Różdżka trzeszczała i tryskała iskrami w nieodpowiednich momentach, a za każdym razem, kiedy chłopak  próbował dokonać transmutacji swojego żuka, wybuchał z niej kłąb gęstego, szarego dymu śmierdzącego zgniłymi jajkami.      Spowity nim Ron nie widział, co robi, i w końcu zmiażdżył żuka łokciem. Profesor McGonagall nie była zachwycona, kiedy poprosił o drugiego.
     Ku zadowoleniu większości grupy rozległ się dzwonek na lunch. Wszyscy włącznie z Lisą wybiegli z klasy. Dziewczyna zeszła na dół, do Wielkiej Sali na obiad, a po skończonym posiłku wyszła na zatłoczony dziedziniec.
     Usiadła na kamiennych schodkach i już chciała się zagłębić się w lekturze dostanych rano listów, kiedy podszedł do niej chłopiec o mysich włosach. Ściskający w rękach coś co wyglądało na zwyczajny aparat fotograficzny.
- Cześć… Jestem Colin Creevey.
- Cześć! Lisa Berry. Miło mi ciebie poznać… Pomóc ci w czymś? - zaoferowała się Lisa.
- Tak… Znaczy nie… Znaczy się tak… - odrzekła chaotycznie zmieszany chłopiec.
- O co chodzi?
- Czy mógłbym zrobić tobie zdjęcie? Chciałbym wypróbować mój aparat… - rzekł nieśmiało.
- Chyba nie mogę ci pomóc… Nie jestem dziś zbyt fotogeniczna. Może innym razem…
     Po tych słowach odeszła na drugą stronę dziedzińca, aby uniknąć ponownego spotkania z Colinem. Cóż, musiała przyznać, że był bardzo miły i jego propozycja także. Może nawet i by się zgodziła na to zdjęcie, ale jakoś nie miała na to ochoty.
     Po raz kolejny otworzyła swoją torbę z zamiarem wyciągnięcia listów, kiedy przez dziedziniec przetoczyło się echo donośnego głosu Draco Malfoy’a:
— Zdjęcia z autografem? Rozdajesz swoje zdjęcia z autografem, Potter? Wszyscy ustawić się w ogonku! Harry Potter rozdaje swoje zdjęcia z autografem!
— Nie, nie rozdaję — powiedział Harry ze złością. — Zamknij się, Malfoy.
— Jesteś po prostu zazdrosny — pisnął cienki chłopięcy głos należący do  Colina.
— Zazdrosny? — powtórzył Malfoy. — O co? O tę okropną bliznę na czole? Może myślisz,  ̇ze sam chciałbym coś takiego mieć? Nie, dzięki. A jak by tak tobie rozwalić głowę, też nie stałbyś się kimś niezwykłym.
- Odwal się, Malfoy — rzucił gniewnie Ron.
- Uważaj, Weasley — powiedział Malfoy drwiącym tonem. — Lepiej nie zaczynaj, bo przyjedzie twoja mamcia i zabierze cię ze szkoły. Jeśli jeszcze raz zrobisz coś nie tak — dodał ostrym, piskliwym głosem — wrócisz do domu..
     Grupa Ślizgonów z piątej klasy stojący nieopodal Lisy wybuchła głośnym śmiechem.
- Potter, daj jedno zdjęcie z autografem Weasleyowi, będzie więcej warte niż cały dom jego rodziny.
     W tej właśnie chwili, Berry spostrzegła tuż koło postaci Malfoya, Rosalie i poczuła jakby oddzielał je dziwny niewidzialny mur.
     Podniosła się z kamiennego stopnia schodów i skierowała w stronę sali do obrony przed czarną magią. Równo z dzwonkiem dotarła pod klasę. Weszła do środka i zajęła miejsce w ławce.
Kiedy wszyscy już dotarli i usiedli, Lockhart odchrząknął i zapadła cisza. Rozejrzał się, wziął z ławki Neville’a Longbottoma egzemplarz Wędrówki z trollami i podniósł go, ukazując wszystkim swoje własne, mrugające zdjęcie.
- To ja — powiedział, również puszczając do nich oko — Gilderoy Lockhart, kawaler Orderu Merlina Trzeciej Klasy, honorowy członek Ligi Obrony przed Czarną Magią i pięciokrotny laureat nagrody Najbardziej Czarującego Uśmiechu tygodnika „Czarownica”… Ale nie o tym chcę mówić. Nie pozbyłem się zjawy z Bandonu uśmiechając się do niej!
     Zrobił krótką przerwę, oczekując salwy śmiechu. Parę osób uśmiechnęło się blado.
- Widzę, że wszyscy kupiliście komplet moich książek. Znakomicie. Zaczniemy od małego quizu. Nie ma powodu do niepokoju… chcę po prostu sprawdzić, co wam zostało z lektury…
     Rozdał wszystkim arkusze testowe, wrócił na przód klasy i oznajmił:
- Macie trzydzieści minut. Zaczynamy!
     Lisa spojrzał na swój arkusz i przeczytała:
1. Jaki jest ulubiony kolor Gilderoya Lockharta?
2. Jakie jest skryte pragnienie Gilderoya Lockharta?
3. Jakie jest, według ciebie, największe do tej pory osiągnięcie Gilderoya Lockharta?
Podobnych pytań było 54, a ostatnie brzmiało:
54. Kiedy przypadają urodziny Gilderoya Lockharta i jaki byłby idealny dla niego prezent?
     Pierwszą rzeczą jaka nasunęła się Lisie na myśl po przeczytaniu wszystkich pytania to: „Gilderoy Lockhart ma spore skłonności narcystyczne.”
     Pół godziny później Lockhart zebrał arkusze i przejrzał je na oczach całej klasy.
- No, no… nikt nie zapamiętał, że moim ulubionym kolorem jest liliowy. Napisałem o tym w Roku z yeti. A niektórzy powinni uważniej przeczytać Weekend z wilkołakiem… w rozdziale dwunastym napisałem wyraźnie, że idealnym prezentem urodzinowym byłoby dla mnie osiągnięcie powszechnej harmonii między rasą czarodziejów i nie-czarodziejów… chociaż nie odmówiłbym wielkiej butli Starej Ognistej Whisky Ogdena!
     I znowu mrugnął do nich łobuzersko. Ron gapił się na niego z wyraźnym niedowierzaniem, Seamus Finnigan i Dean Thomas, siedzący z przodu, trzęśli się od cichego śmiechu. Lisa spoglądała na nauczyciela zastanawiając czy obdarzyć go spojrzeniem niedowierzania, znudzenia i lekkiego oburzenia, czy wybuchnąć głośnym śmiechem. Natomiast Hermiona wsłuchiwała się uważnie w każde słowo Lockharta i wzdrygnęła się gwałtownie, kiedy usłyszała swoje nazwisko.
- … ale panna Hermiona Granger wiedziała, że moim ukrytym pragnieniem jest oczyszczenie świata ze zła i wypromowanie mojej własnej serii eliksirów do pielęgnacji włosów… Dzielna dziewczyna! I zasłużyła… — pomachał jej testem — na najwyższą ocenę! Gdzie jest panna Hermiona Granger?
     Hermiona uniosła drżącą rękę.
- Znakomicie! — rozpromienił się Lockhart. — Świetnie! Dziesięć punktów dla Gryffindoru! A teraz… do dzieła…
     Schylił się za swoim biurkiem i podniósł wielką, okrytą płótnem klatkę.
- Muszę was jednak ostrzec! Moim zadaniem jest uzbrojenie was w oręże przeciwko najbardziej odrażającym potworom znanym w świecie czarodziejów! W tym pomieszczeniu możecie przeżyć strach, jakiego dotąd nie zaznaliście. Wiedzcie jednak, że nie grozi wam nic, dopóki ja tu jestem. I proszę o zachowanie spokoju.
     Cała klasa momentalnie ucichła. Lisa zaciekawiona wychyliła głowę poza obręb swojej ławki.
- Proszę nie wrzeszczeć – powiedział cicho Lockhart. – To mogłoby je sprowokować.
     Wszyscy wstrzymali oddechy wyczekując, co za chwilę zobaczą, a Lockhart jednym ruchem ręki ściągnął z klatki płótno.
- Tak jest — oznajmił dramatycznym tonem. — Oto świeżo schwytane chochliki kornwalijskie.
     Seamus Finnigan nie był w stanie się powstrzymać. Zachichotał w sposób, którego nawet Lockhart nie mógł wziąć za pisk przerażenia.
- Tak? — uśmiechnął się do Seamusa.
- No… bo przecież one… one… wcale nie są groźne, prawda? — wyjąkał Seamus.
- Nie bądź taki pewny! –  zawołał Lockhart, celując w niego palcem. – Mogą być diabelsko sprytnymi gałganami!
     Chochliki jarzyły się niebieskawym blaskiem i miały około ośmiu cali wzrostu, a ich głosy były tak ostre i przenikliwe, że przypominały kłócące się papużki. Natychmiast zaczęły miotać się po klatce, bębnić w pręty i wykrzywiać na najbliżej siedzących.
- A więc dobrze – powiedział Lockhart donośnym głosem. — Zobaczymy, jak sobie z nimi poradzicie!
     I otworzył klatkę.
     Wybuchło okropne zamieszanie. Chochliki rozleciały się we wszystkie strony z szybkością rakiet. Dwa złapały Neville’a za uszy i uniosły go w powietrze. Kilkanaście wystrzeliło przez okno, obsypując ostatni rząd ławek szczątkami zbitej szyby. Reszta buszowała po klasie, robiąc więcej szkód niż oszalały nosorożec. Porwały kałamarze i obryzgały całą klasę atramentem, darły na strzępy książki i arkusze papieru, strącały obrazki ze ścian, przewróciły do góry nogami kosz ze śmieciami, wyrzucały przez okno książki i torby. Po kilku minutach połowa klasy siedziała pod ławkami, a Neville kołysał się na żyrandolu pod sufitem.
- No, dalej, poradźcie sobie z nimi, przecież to tylko chochliki – szydził Lockhart.
     Podwinął rękawy, machnął różdżką i ryknął:
Peskipiksi pesternomi!
     Chochliki absolutnie się tym nie przejęły; mało tego, jeden z nich wyrwał Lockhartowi różdżkę z ręki i wyrzucił ją przez okno. Lockhart przełknął głośno ślinę i dał nurka pod biurko, gdzie ledwo uniknął przygwożdżenia przez Neville’a, który w sekundę później spadł tuż obok niego razem z żyrandolem.
     Zabrzmiał dzwonek i wszyscy rzucili się do drzwi. Lisa była wśród tych szczęściarzy, którzy wydostali się z klasy jako pierwsi.
     Kilkanaście dobrych minut zajęło Lisie zmycie z twarzy i rąk atramentu. Włosy, które miejscami miały nawet kilkucalowe pasma oraz plamy granatu, już sobie darowała. Postanowiła z tym problem udać się do pielęgniarki, która w mgnieniu oka przywróciła nieskazitelny kasztanowy kolor jej włosów.

Obserwatorzy

Lydia Land of Grafic