piątek, 19 lutego 2016

Rozdział 8. Pierwszy dzień szkoły z chochlikami kornwalijskimi

     Starsi uczniowie omijali, wpadali, bądź potrącali zaskoczoną Lisię, aby wsiąść do bryczek i odjechać. Jakby nie zauważali dziwnych stworzeń, które ciągnęły pojazdy.
- Lisa, wsia-aa-dasz? – usłyszała odrobinę jąkający się znajomy głos, należący do Neville'a Longbottoma.
- Tak, czemu nie… – odpowiedziała.
     Miała niby w planach poszukać Sonii i jechać z nią, ale kto wie, czy już nie odjechała, a takto straciłaby tylko czas. Wsiadła więc do bryczki. W środku oprócz Neville’a, byli jeszcze Dean Thomas, Seamus Finnigan oraz jakieś dwie Puchonki. O ile się nie myliła to były Hanna Abbott i Susan Bones, ale obie były tak przejęte rozmową, że nie zwróciły uwagi na nowo przybyłą.
Zajęła jedyne wolne miejsce obok uczennic z Hufflepuffu, tuż naprzeciwko chłopców. Nie widziała ich przez dwa miesiące, a już wydawało jej się, że każdy z nich urósł co najmniej o cal. Po chwili bryczka powoli ruszyła.
- I jak podobają wam się bryczki? – zaczęła nieśmiało Lisa, mając nadzieję, że któryś z nich wspomni, choć słowem, o dziwnych stworzeniach przypominających konie.
- Są niezłe – zaczął Finnigan. – Ciekaw jestem jak one się tak same poruszają. Myślicie, że to jakieś zaklęcie?
- Może… - przytaknął Dean, a Neville tylko dość nerwowo kiwnął głową.
     Kasztanowłosa była pewna, że i on widział te dziwne stwory. Miała wielką ochotę zapytać Longbottoma o to, co zobaczył, ale widziała, że nie może tego zrobić od zaraz. Do końca podróży dziewczyna nie odezwała się już ani słowem.
     Klekocząc i kołysząc, bryczki poruszały się w konwoju w górę drogi. Przejechali pomiędzy wysokimi kamiennymi słupami zwieńczonymi skrzydlatymi dzikami po obu stronach wrót prowadzących na szkolne ziemie. Zamek Hogwart, ukochany przez Lisę, ukazał się już bliżej: wysokie, masywne, strzeliste wieżyczki na tle ciemnego nieba, tu i tam w górze pobłyskiwały ogniście okna.
     Bryczki szczęknęły, zatrzymując się blisko kamiennych stopni wiodących do dębowych frontowych drzwi i Lisa jako pierwsza opuścił bryczkę. Dołączyła do tłumu spieszącego się po kamiennych stopniach do zamku. Sala Wejściowa wypełniona była płonącymi pochodniami i rozbrzmiewała echem kroków uczniów idących po kamiennej posadzce w kierunku podwójnych drzwi po prawej, prowadzących do Wielkiej Sali, w której odbywała się uczta z okazji rozpoczęcia roku szkolnego. Stały tu cztery długie stoły domów w Wielkiej Sali pod jarzącym się miliardami gwiazd sufitem. Świece unosiły się w powietrzu wzdłuż stołów, oświetlając rozsiane po sali srebrzyste duchy i twarze uczniów rozmawiających gorliwie, wymieniających wakacyjne nowinki, wykrzykujących pozdrowienia do przyjaciół z innych domów, oglądających nawzajem swoje nowe fryzury i szaty.
     Lisa zajęła miejsce w bliżej początku, niż końca stołu Gryffindoru. Dosiedli się do niej bliźniacy, a potem jeszcze Sonia, Hermiona i Neville. Nieopodal zasiadała, także Lawender Brown, chyba jedyna Gryfonka, której Lisa szczerze nie znosiła, nie lubiła i ledwo tolerowała.
     Tłum wchodzących uczniów się przerzedził. Ostatni zajmowali miejsca przy stołach swoich domów. Kasztanowowłosa dokładnie rozejrzała się po stole Gryfonów, Harry’ego z Ronem nigdzie nie było.
     Nagle do głowy wpadła jej najgorsza z możliwych myśli… „Co jeżeli Bractwo ich porwało?” Serce zaczęło jej walić jak oszalałe. Zrobiło jej się bardzo gorąco i słabo. Miał ochotę krzyczeć, ale głos uwiązł jej w gardle.
     Naokoło rozległy się oklaski, Tiara skończyła właśnie swoją coroczną pieśń. Lisa była tak pogrążona w swoich bezpodstawnych przypuszczeniach, że nawet nie zwróciła uwagi jak profesor McGongall wprowadziła pierwszaków.
     Teraz starsza nauczycielka wyciągnęła listę i odczytała pierwsze nazwiska. Uczniowie kolejno zaczęli wychodzić z szeregu, siadać na krześle i odchodzić do odpowiedniego stołu. Mimo najszczerszych chęci, Berry nie udawało się skupić na ceremonii przydziału. Powiodła, więc wzrokiem po nauczycielach i ze z dziwieniem zauważyła, że brakuje profesora Snape’a.
     Kiedy ostatnią wyczytano Ginny, a magiczny kapelusz przydzielił ją do Gryffindoru, profesor McGonagall odniosła tiarę. Dyrektor wygłosił szybkie i jak zwykle dość dziwne przemówienie, a przed wygłodniałymi uczniami pojawiły się stos przeróżnych potraw.
     Lisa ledwo skosztowała zupy krem z brokułów, kiedy do Wielkiej Sali wkroczył Severus Snape i podszedł do stołu nauczycielskiego. Raptem nauczyciel przekroczył próg, a już towarzyszyły mu podniecone szepty uczniów. Dziewczyna jednak nie przyłączyła się do konspiracyjnych pomruków, tylko z uwagą śledziła wzrokiem opiekuna Slytherinu, który z wyraźnym zadowoleniem przekazywał jakąś wiadomość do profesor McGonagall.
     Lisa nieraz już widziała opiekunkę Gryffindoru rozgniewaną, ale albo zapomniała, jak bardzo mogą zwęzić się jej usta, albo jeszcze nie widziała jej naprawdę rozwścieczonej. Wstała od stołu i wyszła razem z profesorem Snape’em. Nie minęły jednak dwie minuty, a wyszedł też profesor Dumbledore, który najwyraźniej usłyszał całą rozmowę dwojga nauczycieli.
     Teraz nie tylko uczniowie, ale i pozostali nauczyciele zaczęli szeptem między sobą dyskusję, co mogło się takiego wydarzyć. I chyba tylko Lisa była wśród tych nielicznych, którzy nie plotkowali z sąsiadem bądź sąsiadką. Siedziała, dość nie przytomnie patrząc na ścianę przed sobą i sącząc ospale krem z brokułów. Była pochłonięta swoimi myślami. Jeżeli to co usłyszała było prawdą – czyli Ron z Harrym przylecieli do szkoły samochodem i rozbili się o bijącą wierzbę, to mieli ogromne szczęście, że nie połamali karków. Ale oznaczałoby także, iż popadła w straszną paranoję, myśląc o Bractwie.
     Nieświadoma zjadła cały talerz kremu i grzebała jeszcze chwilę łyżką po pustym naczyniu, kiedy do Wielkiej Sali powrócił profesor Dumbledore razem ze Snape’em, który miał niezbyt zadowoloną minię, a niedługo potem wróciła i profesor McGonagall.
     Uczta trwała w najlepsze. Na stoły zawitały najróżniejsze desery. Lisa zjadła spory kawałek kremówki i popiła go sokiem dyniowym. Poczęstowałaby się pewnie, większą ilością słodkości, ale nie miała jakoś ochoty.
     Po skończonym posiłku wszyscy uczniowie mieli się udać ze swoim prefektem do dormitoriów. Plotka o Potterze i Wesaley’u roznosiła się z prędkością iskry wywołującej pożar w suchym lesie. Nikt o niczym innym nie mówił.
     Wchodząc przez dziurę w portrecie Grubej Damy Lisa już układała słowa, którymi uraczy Harry’ego, kiedy tylko wróci. Dla ogólnego zdziwienia dziewczyny, prawie nikt nie poszedł się położyć, wszyscy czekali…
     Kasztanowłosa oparła się plecami o ścianę niedaleko drzwi do dormitoriów chłopców i czekała razem z innymi, ale z zupełnie innego powodu. Niedługo trwało czekanie. Dziura w ścianie otworzyła się i wyłoniły się z niej czarna oraz ruda czupryna i burza brązowych włosów Hermiony. Tłum od razu porwał chłopców, każdy chciała poklepać lub uściskać nowo przybyłych.Zewsząd rozbrzmiewały pochwały i jęki zachwytu. Zaraz jednak Ron przerwał całe zamieszanie, zanim zrobił to Percy i powiedział:
— Idziemy na górę… jesteśmy trochę zmęczeni — powiedział i obaj z Harrym zaczęli się przepychać do drzwi po drugiej stronie pokoju wspólnego, za którymi były spiralne schody do dormitoriów.
— Dobranoc! — zawołał Harry do Hermiony, która miała nachmurzoną twarz.
     Lisa, jeszcze zanim tłum się rozstąpił, wślizgnęła się niespostrzeżona na schody. Wspięła się kilkanaście stopni wyżej i oparła o kamienną ścianę. Za niedługo też na klatce schodowej pojawili się Ron i Harry, na widok dziewczyny wydali się zdziwieni.
- Harry, możemy chwilę porozmawiać… W cztery oczy? – Potter spojrzał na rudowłosego; ten tylko kiwną nieznacznie głową i zniknął za zakrętem schodów.
- Coś się stało? – spytał Harry.
- I ty się jeszcze pytasz czy coś się stało… Harry ty chyba nie zadajesz sobie sprawy co MOGŁO się stać! I nawet nie chodzi mi o to, że obaj z Ronem zostalibyście wyrzuceni ze szkoły! Przecież mogliście połamać sobie karki… A bijąca wierzba mogła was zabić…
- Ale nic się nie stało. Możesz się uspokoić – odparł z dezaprobatą, że kolejna osoba prawi mu dziś kazanie.
- Jestem spokojna… - dodała już lekko rozzłoszczona Lisa. – Nie pomyślałeś, co mogli poczuć państwo Weasley, kiedy zobaczyli, że nie ma samochodu… Albo jak ja się o ciebie martwiłam… Ja nie… Ja – zacięła się na chwilę. – Ja nie mogę stracić i ciebie – dodała bardzo cicho mając, nadzieję, że Harry tego nie dosłyszał.
     Zeszła kilka stopni w dół i wyszła. Skierowała się do dormitorium dziewcząt, odnalazła drzwi opatrzone tabliczką „Drugi rok”, pchnęła je i już była w sypialni. Było tam pięć łóżek, każde z czterema kolumnami i zasłonami z czerwonego aksamitu. Kufry już przyniesiono i ustawiono w nogach łóżek.
     Lisa szybko przebrała się w piżamę i wskoczyła do łóżka. Zasunęła czerwone zasłony, co z rzadkością czyniła zeszłego roku. Usiadła po turecku, zakryła twarz rękami i poczuła jak pierwsze łzy spływają po jej policzkach. Nie były one spowodowane smutkiem, czy złością, a tym bardziej szczęściem. To były łzy bezradności.
     Ostanie pół roku wniosło do jej życia tyle zmian. Począwszy od dowiedzenia się o swoich wizjach, których musi nauczyć się choć dostatecznie kontrolować, liczne tajemnice skrywane przez Mię, a skończywszy na Bractwie oraz Zgromadzeniu.
     Otarła dłonią resztkę pozostałych łez i uspokoiła nierówny oddech.
- Są rzeczy ważne i ważniejsze, muszę to wszystko ustawić w odpowiedniej kolejności. I wziąć się w garść – pomyślała.
     Wstała nagle z łóżka, wyszła poza kotary podeszła do kufra i wyjęła z niego oprawione zdjęcie rodziców. Zdziwiła się nawet, że wcześniej tego nie zrobiła. Wzięła fotografie i z powrotem wróciła, za „bezpieczny” krąg czerwonych kotar. Płożyła głowę na poduszce, a tuż obok, zdjęcie. W takiej pozycji zasnęła.
     Obudził ją rano dopiero czerwony blask bijący od zasłon, które oświetlały promienie wschodzącego słońca. Dziewczyna przeciągnęła się kilkukrotnie, raz ziewnęła i wstała z posłania. Dość szybko i sprawnie przebrała się w szkolne szaty oraz związała włosy w koński ogon.
     Do torby spakowała pamiętniki i tomiszcze „Wakacji z wiedźmami”, po czym wszyła z sypialni.
W Wielkiej Sali było już kila osób. Większość uczniów jeszcze spała, choć nie było bardzo wcześnie. Lisa zajęła miejsce, przy stole Gryffindoru. Nałożyła sobie porcję owsianki, którą zjadła w miarę szybko, więc miała jeszcze trochę czasu na doczytanie książki jaką wzięła ze sobą.
Kończyła czytać ostatni rozdział kiedy w sali zjawili się Ron i Harry.
- Dzień dobry – przywitali ją oraz Hermionę.
     Lisa przywitała ich z mniejszym entuzjazmem, ale dało się jeszcze wyczuć odrobinę wesołości. Czego nie dało się powiedzieć o powitaniu Hermiony, w którym wyczuwało się lekki chłód; najwidoczniej nie pochwalała sposobu, w jaki chłopcy przybyli do szkoły. Za to Neville powitał ich z zachwytem.
- Zaraz będzie poczta… mam nadzieję, że babcia przyśle mi parę rzeczy, których zapomniałem zabrać – powiedział Neville.
     Ledwo Lisa doczytała akapit książki, kiedy rozległ się donośny szum nad głowami i ze sto sów i puchaczy wpadło do sali, bombardując rozgaworzony tłum listami i paczuszkami. Spora, niezgrabna paczka spadła na głowę Neville’a, a w chwilę później coś dużego i szarego wylądowało w misce Hermiony, opryskując ich mlekiem i pierzem.
- Errol! — krzyknął Ron, wyciągając mokrego ptaka za nogi.
     Errol osunął się na grzbiet, nóżkami do góry; stracił przytomność, ale wciąż trzymał w dziobie wilgotną czerwoną kopertę. Lisa jednak długo nie wpatrywała się w przesyłkę Weasleya gdyż przed nią wylądował dwa ptaki. Puszczyk, który miał przyczepione do nóżki dwa listy oraz płomykówka z tylko jednym listem.
     Dziewczyna odwiązała wszystkie trzy listy i już miała otworzyć jeden z nich, kiedy rozległ się donośny krzyk.
- … PO TYM, JAK UKRADŁEŚ SAMOCHÓD, WCALE BYM SIĘ NIE DZIWIŁA, GDYBY CIĘ WYRZUCONO ZE SZKOŁY, POCZEKAJ, AŻ SIĘ DO CIEBIE DOBIORĘ, NIE SĄDZĘ, ŻEBYŚ W OGÓLE POMYŚLAŁ, CO TWÓJ OJCIEC I JA PRZEŻYLIŚMY, KIEDY ZOBACZYLIŚMY, ŻE GO NIE MA…
     To były wrzaski pani Weasley, ze sto razy głośniejsze niż normalnie. Talerze i łyżki na stole zagrzechotały, ogłuszające echo parę razy odbiło jej słowa od kamiennych ścian. Wszyscy zaczęli się rozglądać za źródłem tego przeraźliwego ryku. Ron zapadł się w krześle tak głęboko, że widać było tylko jego purpurowe czoło.
- … DOSTALIŚMY WCZORAJ LIST OD DUMBLEDORE’A, MYŚLAŁAM, ŻE TWÓJ OJCIEC UMRZE ZE WSTYDU, CO Z CIEBIE WYROSŁO, TY I HARRY MOGLIŚCIE POŁAMAĆ SOBIE KARKI…
     Harry lekko zadrżał na dźwięk swojego imienia.
- … WSTRĘTNE I OBURZAJĄCE, TWOJEGO OJCA CZEKA DOCHODZENIE W PRACY, TO WYŁĄCZNIE TWOJA WINA I JEŚLI JESZCZE RAZ ZROBISZ COŚ NIE TAK, WRÓCISZ DO DOMU I KONIEC ZE SZKOŁĄ.
     Zapadła głucha cisza. Czerwona koperta, która wypadła Ronowi z ręki, wybuchła płomieniem i spaliła się na popiół. Harry i Ron siedzieli oniemiali, jakby przewaliła się nad nimi wielka fala. Rozległo się kilka śmiechów i stopniowo rozbrzmiał zwykły śniadaniowy gwar.
     Hermiona i Lisa niemal równocześnie zamknęły książki, które czytały. Kasztanowłosa już chciała to jakoś skomentować, ale ugryzła się w język. Jednak Hermiona nie miała podobnych oporów i powiedziała:
- No cóż, Ron, nie wiem, czego się spodziewałeś, ale sam…
- Tylko mi nie mów, że sobie na to zasłużyłem — warknął Ron.
     Przy stole Gryfonów już pojawiła się profesor McGonagall, rozdając plany zajęć. Lisa wzięła swój i zobaczył, że po śniadaniu czekają ją dwie godziny zielarstwa razem z Puchonami.
     Kasztanowłosa opuściła, więc zamek, przeszła między grządkami, z warzywami i skierowała się do cieplarni, gdzie hodowano magiczne zioła. Po drodze dokładniej zagłębiła się w odczytywaniu planu. Dzisiaj przed obiadem miała mieć jeszcze transmutację, a później obronę przed czarną magią. Na sam zaś spodzie pergaminu, były zapisane starannym pismem kilka zdań ogłoszenia:
W najbliższy piątek odbędzie się nabór do domowej drużyny Quidditcha. Zapraszamy wszystkich chętnych.
     Kiedy zbliżyła się do cieplarni, zobaczyła resztę klasy czekającą na zewnątrz na profesor Sprout. Zaledwie dołączyła do wszystkich, w oddali pojawiła się nauczycielka, krocząc ku nim przez łąkę w towarzystwie Gilderoya Lockharta. Niosła naręcze bandaży.
     Profesor Sprout była niską, przysadzistą czarownicą w połatanej tiarze na rozwianych włosach; jej szata była zwykle powalana ziemią, a na widok jej paznokci nie jedna dama dostałaby palpitacji. Natomiast Gilderoy Lockhart miał na sobie nieskazitelną turkusową szatę, a jego złote włosy jaśniały z daleka pod nienagannie osadzoną turkusową tiara ze złotym obramowaniem.
- Witajcie, drodzy studenci! — zawołał Lockhart, obrzucając ich promiennym spojrzeniem. — Właśnie pokazywałem profesor Sprout, jak zająć się ranami biednej wierzby bijącej! Nie chcę, oczywiście, abyście pomyśleli, że na zioło-lecznictwie znam się lepiej od niej! Tak się po prostu zdarzyło, że podczas moich podróży spotkałem kilka tych egzotycznych drzew...
- Dzisiaj cieplarnia numer trzy, moi kochani! — oznajmiła profesor Sprout, która sprawiała wrażenie trochę niezadowolonej.
     Rozległ się szmer zaciekawienia. Do tej pory pracowali tylko w cieplarni numer jeden, a wiedzieli, że w trzeciej jest o wiele więcej ciekawych i niebezpiecznych roślin. Profesor Sprout wyjęła zza pasa wielki klucz i otworzyła drzwi. Lisę wręcz uderzyła silna woń wilgotnej ziemi i nawozu zmieszaną z ciężkim zapachem jakichś olbrzymich kwiatów wielkości parasoli zwieszających się z sufitu od której zakręciło jej się w głowie. Nigdy nie przepadała za zapachem magicznych roślin. Weszła do środka. Przy długim stole zajęła miejsce między Sonią, a Neville’em.
     Lekcja zaczęła się, kiedy Harry, którego Lockhart poprosił na słowo, dołączył do reszty grupy.
Po przemowie profesor Sprout, w czasie, której Hermiona zdobyła, aż dwadzieścia punktów dla Gryffindoru, zabrali się za rozsadzanie mandragor. Każdy z uczniów założył nauszniki, ponieważ krzyk dorosłej rośliny mógł zabić, a wrzask młodej sadzonki sprawia, że na kilkanaście godzin można stracić przytomność.
     W wykonaniu profesor Sprout rozsadzanie wyglądało na dziecinnie proste, ale wcale takie nie było. Mandragory nie chciały wyjść z ziemi, a jak już zostały wyciągnięte, nie chciały do niej z powrotem wejść. Skręcały się, wierzgały, wymachiwały małymi rączkami i zgrzytały zębami; wciśnięcie jednej do doniczki zajęło Lisie kilka minut.
     Pod koniec lekcji Lisa, tak jak wszyscy, była zlana potem i umazana ziemią, a pleców nie mogła wyprostować. Kasztanowłosa wróciła do zamku, żeby się szybko obmyć i popędziła na transmutację.
     Zajęcia z profesor McGonagall zaliczały się do ulubionych lekcji Lisy, ale zawsze były ciężką harówką. Jednak tym razem okazały się szczególnie trudne. Wszystko, czego się nauczyła w ubiegłym roku, przez lato niemal wyparowało jej z głowy. Miała zamienić żuka w guzik i udało jej się to prawie po dwudziestu pięciu minutach. Znalazła się jednak w nielicznym gronie osób, którym się to w ogóle powiodło.
     Największe problemy miał jednak Ron, który poobklejał swoją różdżkę pożyczoną od kogoś czarodziejską taśmą, ale niewiele to dało. Różdżka trzeszczała i tryskała iskrami w nieodpowiednich momentach, a za każdym razem, kiedy chłopak  próbował dokonać transmutacji swojego żuka, wybuchał z niej kłąb gęstego, szarego dymu śmierdzącego zgniłymi jajkami.      Spowity nim Ron nie widział, co robi, i w końcu zmiażdżył żuka łokciem. Profesor McGonagall nie była zachwycona, kiedy poprosił o drugiego.
     Ku zadowoleniu większości grupy rozległ się dzwonek na lunch. Wszyscy włącznie z Lisą wybiegli z klasy. Dziewczyna zeszła na dół, do Wielkiej Sali na obiad, a po skończonym posiłku wyszła na zatłoczony dziedziniec.
     Usiadła na kamiennych schodkach i już chciała się zagłębić się w lekturze dostanych rano listów, kiedy podszedł do niej chłopiec o mysich włosach. Ściskający w rękach coś co wyglądało na zwyczajny aparat fotograficzny.
- Cześć… Jestem Colin Creevey.
- Cześć! Lisa Berry. Miło mi ciebie poznać… Pomóc ci w czymś? - zaoferowała się Lisa.
- Tak… Znaczy nie… Znaczy się tak… - odrzekła chaotycznie zmieszany chłopiec.
- O co chodzi?
- Czy mógłbym zrobić tobie zdjęcie? Chciałbym wypróbować mój aparat… - rzekł nieśmiało.
- Chyba nie mogę ci pomóc… Nie jestem dziś zbyt fotogeniczna. Może innym razem…
     Po tych słowach odeszła na drugą stronę dziedzińca, aby uniknąć ponownego spotkania z Colinem. Cóż, musiała przyznać, że był bardzo miły i jego propozycja także. Może nawet i by się zgodziła na to zdjęcie, ale jakoś nie miała na to ochoty.
     Po raz kolejny otworzyła swoją torbę z zamiarem wyciągnięcia listów, kiedy przez dziedziniec przetoczyło się echo donośnego głosu Draco Malfoy’a:
— Zdjęcia z autografem? Rozdajesz swoje zdjęcia z autografem, Potter? Wszyscy ustawić się w ogonku! Harry Potter rozdaje swoje zdjęcia z autografem!
— Nie, nie rozdaję — powiedział Harry ze złością. — Zamknij się, Malfoy.
— Jesteś po prostu zazdrosny — pisnął cienki chłopięcy głos należący do  Colina.
— Zazdrosny? — powtórzył Malfoy. — O co? O tę okropną bliznę na czole? Może myślisz,  ̇ze sam chciałbym coś takiego mieć? Nie, dzięki. A jak by tak tobie rozwalić głowę, też nie stałbyś się kimś niezwykłym.
- Odwal się, Malfoy — rzucił gniewnie Ron.
- Uważaj, Weasley — powiedział Malfoy drwiącym tonem. — Lepiej nie zaczynaj, bo przyjedzie twoja mamcia i zabierze cię ze szkoły. Jeśli jeszcze raz zrobisz coś nie tak — dodał ostrym, piskliwym głosem — wrócisz do domu..
     Grupa Ślizgonów z piątej klasy stojący nieopodal Lisy wybuchła głośnym śmiechem.
- Potter, daj jedno zdjęcie z autografem Weasleyowi, będzie więcej warte niż cały dom jego rodziny.
     W tej właśnie chwili, Berry spostrzegła tuż koło postaci Malfoya, Rosalie i poczuła jakby oddzielał je dziwny niewidzialny mur.
     Podniosła się z kamiennego stopnia schodów i skierowała w stronę sali do obrony przed czarną magią. Równo z dzwonkiem dotarła pod klasę. Weszła do środka i zajęła miejsce w ławce.
Kiedy wszyscy już dotarli i usiedli, Lockhart odchrząknął i zapadła cisza. Rozejrzał się, wziął z ławki Neville’a Longbottoma egzemplarz Wędrówki z trollami i podniósł go, ukazując wszystkim swoje własne, mrugające zdjęcie.
- To ja — powiedział, również puszczając do nich oko — Gilderoy Lockhart, kawaler Orderu Merlina Trzeciej Klasy, honorowy członek Ligi Obrony przed Czarną Magią i pięciokrotny laureat nagrody Najbardziej Czarującego Uśmiechu tygodnika „Czarownica”… Ale nie o tym chcę mówić. Nie pozbyłem się zjawy z Bandonu uśmiechając się do niej!
     Zrobił krótką przerwę, oczekując salwy śmiechu. Parę osób uśmiechnęło się blado.
- Widzę, że wszyscy kupiliście komplet moich książek. Znakomicie. Zaczniemy od małego quizu. Nie ma powodu do niepokoju… chcę po prostu sprawdzić, co wam zostało z lektury…
     Rozdał wszystkim arkusze testowe, wrócił na przód klasy i oznajmił:
- Macie trzydzieści minut. Zaczynamy!
     Lisa spojrzał na swój arkusz i przeczytała:
1. Jaki jest ulubiony kolor Gilderoya Lockharta?
2. Jakie jest skryte pragnienie Gilderoya Lockharta?
3. Jakie jest, według ciebie, największe do tej pory osiągnięcie Gilderoya Lockharta?
Podobnych pytań było 54, a ostatnie brzmiało:
54. Kiedy przypadają urodziny Gilderoya Lockharta i jaki byłby idealny dla niego prezent?
     Pierwszą rzeczą jaka nasunęła się Lisie na myśl po przeczytaniu wszystkich pytania to: „Gilderoy Lockhart ma spore skłonności narcystyczne.”
     Pół godziny później Lockhart zebrał arkusze i przejrzał je na oczach całej klasy.
- No, no… nikt nie zapamiętał, że moim ulubionym kolorem jest liliowy. Napisałem o tym w Roku z yeti. A niektórzy powinni uważniej przeczytać Weekend z wilkołakiem… w rozdziale dwunastym napisałem wyraźnie, że idealnym prezentem urodzinowym byłoby dla mnie osiągnięcie powszechnej harmonii między rasą czarodziejów i nie-czarodziejów… chociaż nie odmówiłbym wielkiej butli Starej Ognistej Whisky Ogdena!
     I znowu mrugnął do nich łobuzersko. Ron gapił się na niego z wyraźnym niedowierzaniem, Seamus Finnigan i Dean Thomas, siedzący z przodu, trzęśli się od cichego śmiechu. Lisa spoglądała na nauczyciela zastanawiając czy obdarzyć go spojrzeniem niedowierzania, znudzenia i lekkiego oburzenia, czy wybuchnąć głośnym śmiechem. Natomiast Hermiona wsłuchiwała się uważnie w każde słowo Lockharta i wzdrygnęła się gwałtownie, kiedy usłyszała swoje nazwisko.
- … ale panna Hermiona Granger wiedziała, że moim ukrytym pragnieniem jest oczyszczenie świata ze zła i wypromowanie mojej własnej serii eliksirów do pielęgnacji włosów… Dzielna dziewczyna! I zasłużyła… — pomachał jej testem — na najwyższą ocenę! Gdzie jest panna Hermiona Granger?
     Hermiona uniosła drżącą rękę.
- Znakomicie! — rozpromienił się Lockhart. — Świetnie! Dziesięć punktów dla Gryffindoru! A teraz… do dzieła…
     Schylił się za swoim biurkiem i podniósł wielką, okrytą płótnem klatkę.
- Muszę was jednak ostrzec! Moim zadaniem jest uzbrojenie was w oręże przeciwko najbardziej odrażającym potworom znanym w świecie czarodziejów! W tym pomieszczeniu możecie przeżyć strach, jakiego dotąd nie zaznaliście. Wiedzcie jednak, że nie grozi wam nic, dopóki ja tu jestem. I proszę o zachowanie spokoju.
     Cała klasa momentalnie ucichła. Lisa zaciekawiona wychyliła głowę poza obręb swojej ławki.
- Proszę nie wrzeszczeć – powiedział cicho Lockhart. – To mogłoby je sprowokować.
     Wszyscy wstrzymali oddechy wyczekując, co za chwilę zobaczą, a Lockhart jednym ruchem ręki ściągnął z klatki płótno.
- Tak jest — oznajmił dramatycznym tonem. — Oto świeżo schwytane chochliki kornwalijskie.
     Seamus Finnigan nie był w stanie się powstrzymać. Zachichotał w sposób, którego nawet Lockhart nie mógł wziąć za pisk przerażenia.
- Tak? — uśmiechnął się do Seamusa.
- No… bo przecież one… one… wcale nie są groźne, prawda? — wyjąkał Seamus.
- Nie bądź taki pewny! –  zawołał Lockhart, celując w niego palcem. – Mogą być diabelsko sprytnymi gałganami!
     Chochliki jarzyły się niebieskawym blaskiem i miały około ośmiu cali wzrostu, a ich głosy były tak ostre i przenikliwe, że przypominały kłócące się papużki. Natychmiast zaczęły miotać się po klatce, bębnić w pręty i wykrzywiać na najbliżej siedzących.
- A więc dobrze – powiedział Lockhart donośnym głosem. — Zobaczymy, jak sobie z nimi poradzicie!
     I otworzył klatkę.
     Wybuchło okropne zamieszanie. Chochliki rozleciały się we wszystkie strony z szybkością rakiet. Dwa złapały Neville’a za uszy i uniosły go w powietrze. Kilkanaście wystrzeliło przez okno, obsypując ostatni rząd ławek szczątkami zbitej szyby. Reszta buszowała po klasie, robiąc więcej szkód niż oszalały nosorożec. Porwały kałamarze i obryzgały całą klasę atramentem, darły na strzępy książki i arkusze papieru, strącały obrazki ze ścian, przewróciły do góry nogami kosz ze śmieciami, wyrzucały przez okno książki i torby. Po kilku minutach połowa klasy siedziała pod ławkami, a Neville kołysał się na żyrandolu pod sufitem.
- No, dalej, poradźcie sobie z nimi, przecież to tylko chochliki – szydził Lockhart.
     Podwinął rękawy, machnął różdżką i ryknął:
Peskipiksi pesternomi!
     Chochliki absolutnie się tym nie przejęły; mało tego, jeden z nich wyrwał Lockhartowi różdżkę z ręki i wyrzucił ją przez okno. Lockhart przełknął głośno ślinę i dał nurka pod biurko, gdzie ledwo uniknął przygwożdżenia przez Neville’a, który w sekundę później spadł tuż obok niego razem z żyrandolem.
     Zabrzmiał dzwonek i wszyscy rzucili się do drzwi. Lisa była wśród tych szczęściarzy, którzy wydostali się z klasy jako pierwsi.
     Kilkanaście dobrych minut zajęło Lisie zmycie z twarzy i rąk atramentu. Włosy, które miejscami miały nawet kilkucalowe pasma oraz plamy granatu, już sobie darowała. Postanowiła z tym problem udać się do pielęgniarki, która w mgnieniu oka przywróciła nieskazitelny kasztanowy kolor jej włosów.

środa, 17 lutego 2016

Urodziny bloga

Hej :D
Wiecie co dzisiaj (17.02.16.) mamy? Środę? No niby tak, ale nie o to chodzi. To dziś jest rocznica założenia tego bloga. Dokładnie rok temu ten blog pojawił się w blogosferze.
A ja pamiętam dokładnie wszystkie okoliczności, w których powstał i jestem z tego bardzo dumna. Jednak zacznę od czegoś innego.

PODZIĘKOWANIA
Komu i za co?
Anecie Wideł - za zachętę. Gdyby nie ty pewnie nigdy bym się nie przełamała i nie założyła bloga. Dziękuję za każdy komentarz, za przesyłaną mi wenę, ponaglanie przy każdej okazji pytaniami " Napisałaś coś, może?" albo " Kiedy będzie następny rozdział?" i za każde życzenia oraz motywacje typu" I niech Wena będzie z tobą". :D
Paulinie Kurczab - za pomoc. Za wszystko. I choć rzadko komentujesz, to i tak wiem, że czytasz.
Anie. D - byłaś pierwszą osobą (poza moim przyjaciółkami), która skomentowała moje rozdziały. Dziękuję za każde słowa krytyki, za rady i sugestie.
gabii. w - twoje komentarze zawsze wywołują na mojej twarzy uśmiech. Dziękuję za przesyłane mi morza i oceany weny. :)
Gin (wcześniej Ginny Weasley) - za to, że czytasz bloga,  komentujesz, a twoje komentarze są motywacją.
RosalieIris - za to, że czytasz i pozostawiasz po sobie komentarze.

TROCHĘ STATYSTYKI
Czyli coś o liczbach...
W ciągu tego minionego roku opublikowałam:
~ osiemnaście rozdziałów pierwszego tomu;
~ siedem rozdziałów drugiego tomu;
~ pięć miniaturek + jedna konkursowa;
~ jedno drabble.
Blog został wyświetlony ponad 11 tysięcy razy.
I zostało opublikowanych 187 komentarzy [połowa zapewne moja ;) ]

HISTORIA POSTANIA BLOGA 
Jak to się zaczęło...
To był wtorek, początek ferii... Bardzo nudy wieczór. Przeglądałam czeluścia internetu i nagle wpadłam na pomysł - "A może złoże wreszcie sobie bloga".  I stało się. Ślęczałam godzinę czasu, ale się udało. A potem, pamiętasz Aneta, duma z siebie wysłałam Ci linka meilem. :D
I tak z słowami " Cześć, Witajcie!.." zaczęła się moja blogowa przygoda. :)

PODZIĘKOWANIA 2
Dziękuję każdemu kto choć raz zajrzał na tego bloga
Dziękuję także każdej osobie, która to przeczytała, a nie została wymieniona wyżej.  Dziękuję

Obserwatorzy

Lydia Land of Grafic